Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=61557917217134)

Kilka lat temu popełniłem dla portalu „Po Bandzie” rozmowę z chłopakami grającymi na co dzień w punkowej kapeli „Cela nr3”. To fani szlaki od zawsze. Od pacholęcia. Zafascynowały mnie wówczas ich wspomnienia tyczące obrazków zapamiętanych z żużlowego dzieciństwa. O wielogodzinnym oczekiwaniu na stadionie przed meczem. O Jancarzu w czerwonej skórze i Plechu w białej, czystej, niemal lśniącej. O grach w „żużel” nie tylko karcianych. To było „coś”. Dlaczego akurat teraz mi się o tym przypomniało? Pomyślałem jaką frajdą dla kibiców w mniejszych ośrodkach jest możliwość obejrzenia na żywo telewizyjnych idoli. Nad Wisłą taką szansę dawały kiedyś wszelkiej maści eliminacje. Kaski, IMP, MIMP, MPPK czy MMPPK to była gratka i święto dla maluczkich. Także w wymiarze światowym. Jedna „prawdziwa” impreza w sezonie pozwoliłaby przetrwać wielu ośrodkom.

Czy dziś zawody tej rangi, organizowane przez małe kluby, te z KLŻ, z udziałem gwiazd i lokalnych matadorów miałyby rację bytu? Warto sprawdzić, inaczej się nie przekonamy, ale według mnie byłaby spora szansa. Ktoś powie „spowszedniało, można wszystkich zobaczyć w TV”. Tylko oglądać speedway w TV, to jak lizać loda przez szybę. Niby to samo, a nie to samo.

Do niedawna wszelkie turnieje, tym bardziej rangi mistrzostw Polski, miały dobrą obsadę i były okazją ożywienia mniejszych ośrodków. Dziś słyszymy, że ryzyko, iż organizatorzy mogą nie dać rady z torem i podobne bzdety. Co to za radocha, obejrzeć w TV rundę Grand Prix na Narodowym, skoro na bilet i wycieczkę stać niewielu, a i na samym stadionie więcej zobaczysz na telebimie? Warto też zauważyć, że część zawodów odbywa się na terenie małych właśnie klubów, na słabych torach i stadionach i tu, o dziwo, nikt nie protestuje, że światowe święto jak dożynki, arena na wsi, a organizatorzy nie sprostali. Do tego poruszana już kwestia dzielenia się zyskami przez FIM, bądź Discovery. Dlaczego nie wrócić do starych, dobrych wzorców? MŚP czy DMŚ w sprawdzonej formule, począwszy od eliminacji, byłyby znakomitą okazją odrdzewienia zapomnianych żużlowo miejsc i krajów, a środki na ten cel można i należy wręcz wypracować z zysków cyklu SGP, uszczuplając nieco dochody „promotora”. Piszę w cudzysłowie, bo z promocją te ich poczynania nie mają nic wspólnego.

Opowieści Armando Castagny o żużlowej lidze mistrzów, albo też ściganiu na Antypodach lub Argentynie, mają (niestety) tyle samo wspólnego z realiami, co przysięga prostytutki, że jest dziewicą. Kto miałby w owej LM startować? Ile mamy liczących się lig? Jak podzielić gwiazdy między mistrzami poszczególnych krajów, skoro startują we wszystkich ligach i może się zdarzyć, że ten sam idol będzie liderem wszystkich finalistów? Po co więc te bzdury kolportować ustami ważnego przedstawiciela FIM? Lepiej i skuteczniej byłoby wrócić do dobrych metod, sprawdzonych w boju i uruchomić na powrót, na początek MŚP i DMŚ. Speedway Best Pairs odpada, bo to był turniej o nic, a zawodnicy nikogo nie reprezentowali. Kibiców rajcuje jedynie jeśli „nasi” leją „tamtych”. Tylko muszą to być nasi, a nie dziwaczny „Orlen Team”, walczący z „Lotos Team”, do tego z żużlowcami dwóch różnych nacji w jednym zespole, a tak to w „best” wyglądało – nie dziw więc, że poległo. SoN coraz bardziej przypomina dawne MŚP, ale nadal tylko półfinały i finał. Zwykle w ośrodkach jeszcze znaczących na mapie upadającej dyscypliny.

Ruszając na nowo z eliminacjami IMŚ, można odkurzyć na początek kilka zapomnianych krajów, z pojedynczymi pasjonatami i w ten sposób powalczyć o całą szlakę. Wystarczy nieco finansowego i organizacyjnego wsparcia, a publika na Węgrzech, w Estonii, na Ukrainie, Bałkanach, we Włoszech, czy Czechach, Francji lub Norwegii połknie imprezę jak pelikan rybkę i o frekwencję nie będzie trzeba się martwić. Przy tym jeden lokalny matador z urzędu w stawce i mamy murowany sukces. Spójrzcie co działo się ostatnio choćby w Rydze podczas SGP. Tylko trzeba chcieć pomóc szczęściu, zakasać rękawy i zabrać się do uczciwej roboty, zamiast mamić wyimaginowaną ligą mistrzów kiedyś tam, „jak Bóg da, a partia pozwoli”, jak się to mawiało jeszcze niedawno.Węgierscy organizatorzy z Nagyhalász udowodnili, że podołają organizacji imprezy rangi mistrzowskiej zupełnie niedawno. Inni także podołają. Kilka razy dotąd dawali radę to i współcześnie udźwigną.

Przy tej okazji warto także, to już z perspektywy PZM, pomyśleć o młodzieży. Mamy niewielu chłopaków po licencji, a ci którzy są, łatwo mogą się zniechęcać brakiem możliwości startów i rywalizacji o ile nie łapią się w składach ligowych. Pierwszy sort nie musi się ścigać, bo ma gdzie, ale już zaplecze… . Były czwórmecze międzynarodowe, wcześniej cykl o „Puchar Pokoju i Przyjaźni” motywujący ówczesne demoludy, dlaczego nie zainwestować znowu? Młody zawodnik tzw. drugiego rzutu z Polski, gdyby miał okazję pościgać się z rówieśnikami z Danii, Szwecji, Anglii, Niemiec, czy skądkolwiek, nie tylko u siebie, ale też poznać tamtejsze tory, miałby potężny zastrzyk adrenaliny oraz motywacji i z pewnością nie zrezygnowałby łatwo z możliwości jazdy z orzełkiem na plastronie. Nasi by się rozwinęli, a przy tym uchronili kilka zagranicznych obiektów przed niebytem. Podobno mają talenty na Ukrainie, tylko gdzie one mają się rozwijać? Tutaj kilka razy w roku mialiby szansę, by się pokazać. Identycznie Czesi czy Słoweńcy. Nawet młodym Francuzom by nie zawadziło. Łatwiej byłoby wyłapać perełki pokroju Parnickiego.

Zatem do dzieła FIM, PZM i Discovery. Zamiast wymyślać dlaczego się nie da, pomyślcie jak to zrobić. Zamiast zaś robić cokolwiek zamiast Węgrów, Ukraińców, Norwegów, czy innych, zróbmy coś sensownego u nich i z nimi. Trochę dobrej woli, kilka drobnych z SGP i karuzela zacznie się kręcić, a speedway (od)zyska nowe-stare ośrodki takoż kraje, do tego tamtejszych kibiców, a z czasem również jeździeckie talenty.

Przemysław Sierakowski

fot.ilustracyjne-publiczny FB (żużel moja miłość)