Dziś druga część obszernego wywiadu z byłym zawodnikiem min. Sparty Wrocław, Grzegorzem Malinowskim jaki ukazał się na stronie sparta.wroclaw.pl:

Przejście do Wrocławia

Będąc jeszcze zawodnikiem zielonogórskiego klubu miałem propozycję z Lublina i bardzo mnie wtedy tam chcieli. Ja w 1986 roku się ożeniłem i chyba mimo wszystko takie dalekie dojazdy mnie przerastały, aczkolwiek z drugiej strony na tamtejszym torze zawsze bardzo dobrze mi się jeździło. Dlaczego więc Wrocław? Mój szwagier bardzo tam chciał mieszkać, w związku z czym i ja kilka razy odwiedziłem to miasto i muszę przyznać, iż bardzo mi się spodobało. Górę wzięła również zimna kalkulacja, z której wynikało iż tutaj będę miał szansę na częste starty i być może coś jeszcze z tej mojej jazdy będzie. W Zielonej Górze u schyłku moich startów występowałem na torze niezmiernie rzadko, co było swoistego rodzaju maltretowaniem psychicznym. Zresztą, o tym z pewnością mógłby też wspomnieć Heniu Piekarski, który w drużynie dowodzonej przez Ryszarda Nieścieruka był ciągle stawiany na rezerwie, a to pozycja niezwykle obciążająca, nigdy nie wiesz kiedy będzie ci dane wyjechać, w jakiej sytuacji będzie wtedy twój zespół… Dla mnie przejście do Wrocławia było w tym czasie jedyną szansą na odbudowanie się, na wyciągnięcie się z dołka, w którym bez wątpienia wtedy byłem… Brakowało mi również osoby, która mogłaby mi pomóc, doradzić, zaopiekować się tym groźnym buntownikiem, którym podobno byłem (śmiech). We Wrocławiu nie byłem najważniejszym, było sporo miejscowych żużlowców, ale to akurat dla mnie nie było najistotniejsze. Po prostu zdobywałem dla zespołu punkty, ich największą ilość, nawet wtedy gdy byłem bez formy i z tego powodu stawałem niejako na nogi, bardzo odbudowałem się wtedy psychicznie, byłem już kimś… Miałem swoje ambicje, które chciałem realizować, ale w Zielonej Górze mi tego nie umożliwiono, tam było raczej chodzenie po grudach.. Zresztą, nie tylko mnie tam to dotknęło, że wspomnę tylko Marka Glinkę, czy Wiesia Pawlaka…

Na mecze dojeżdżałem z Zielonej Góry, gdzie na codzień pracowałem w Falubazie (Lubuska Fabryka Zgrzeblarek Bawełnianych – dop.) na odlewni w charakterze stolarza. W niedzielę po zawodach wsiadałem w wieczorny pociąg i w poniedziałek rano od razu szedłem do pracy (śmiech). Co zaś do poziomu całej drużyny to wiadomo, iż w tym okresie nie było za dobrze. Najdobitniej świadczy o tym fakt, iż w całym sezonie nie zdołaliśmy wygrać ani jednego pojedynku ligowego… Pozytywne zmiany zaczęły nadchodzić w 1987 roku, kiedy w końcu wygraliśmy kilka meczy, a o ile dobrze pamiętam zdobyłem najwięcej punktów dla zespołu. Wpływ na coraz lepsze wyniki z pewnością miało pojawienie się w klubie takich żużlowców jak Marek Bzdęga, Andrzej Cichy czy Arkadiusz Zielonko no i co ważne – mechanika Józia Gorzkowskiego. Pierwszą maszynę przez niego złożoną dostał Bzdęga. Sądzę, że wiązało się to z tym, iż był on bardziej rozrywkowy aniżeli ja. Osobiście byłem wtedy takim dziwakiem w klubie, który po meczu musiał od razu zasuwać na pociąg i jechać do pracy. Nie było czasu na wspólne piwo, czy małą imprezę (śmiech). Był to taki trochę trudny okres wspólnego poznawania się, docierania.

Pomimo tych pewnych przeciwności, również zdobywałem sporo punktów, dzięki czemu psychicznie czułem się bardzo mocny, a jak już mówiłem wcześniej było mi to niezwykle potrzebne. W Sparcie pełniłem również niejako funkcję łącznika zawodników z zarządem, gdyż jak coś leżało nam na sercu, to ja szedłem i z nimi rozmawiałem, czym byli chyba bardzo zdumieni, że jest jakiś żużlowiec, który chce i potrafi z nimi pogadać (śmiech).

Pamiętam, iż na początku 1988 roku Gorzkowski mieszkał w hotelu Olimpia nieopodal stadionu, w którym również i ja zamieszkiwałem. W tym czasie czułem się już bardzo zżyty z drużyną, z miastem. Kiedyś wraz z Józiem wypiliśmy winko i chyba to było początkiem naszej przyjaźni (śmiech). W tym czasie moje motocykle przygotowywał Roman Pogrzeba, a Józio robił maszynę bodajże dla Henia Piekarskiego, ale najprawdopodobniej dzięki wspomnianemu winu ostatecznie ten motocykl otrzymałem ja (śmiech). Z drugiej strony nie wiem czy dobrze robię, że zdradzam tutaj Józia (śmiech). W trakcie sezonu zatarł mi się silnik przygotowany przez Pogrzebę, a ja zacząłem jeździć na tym od Gorzkowskiego i od razu w Gnieźnie zdobyłem 17 punktów i zaczęła się wielka euforia. Zresztą wyjazdy to też była fajna sprawa, gdyż udawaliśmy się na nie naszym słynnym Roburem, ale nie była to dla nas przeszkoda, nie byliśmy wybredni. Bardziej, aniżeli na komforcie jazdy zależało nam na dobrych motocyklach, nowych częściach do silników czy też jakiś nowych, wygodnych skórach, które poprawiły by komfort jazdy na torze.


Szałowa skóra

Swego czasu wrocławski klub zakupił dla mnie od jakiegoś motocyklisty niebiesko – biało – czarną skórę, która rozmiarowo była na dość potężnego człowieka i konieczna była jej przeróbka (śmiech). Pojechałem więc do Zielonej Góry, gdzie znajomy krawiec odpowiednio ją przystosował do mojej sylwetki i od tej pory mogłem się w niej ścigać. Muszę powiedzieć, iż na te czasy – w porównaniu z ubiorami innych zawodników Sparty – była to kompletna rewelacja. Nie dość, że bardzo wygodna, to na dodatek bardziej efektowna (śmiech). Gdy zaczynałem się ścigać w Falubazie oczywiście otrzymałem jedną z gorszych skór, ale taka była hierarchia. Im wyżej w górę, w tym lepszym jakościowo ubiorze się startowało. A w Sparcie, jak już wspomniałem wcześniej, skóry były okropne, chyba najgorsze jakie kiedykolwiek nosiłem. Sytuację zmieniła wspomniana na samym początku trójkolorowa skóra oraz późniejsze ubiory uszyte przez firmę Aspro, które były niezwykle komfortowe i bardzo wygodne.

Słynny baraż w Zielonej Górze

Niestety, ciężko mi w tym momencie sobie przypomnieć tą sytuację… Nie, nie, czekaj (śmiech)… Już pamiętam! My – jako zawodnicy nie mieliśmy pojęcia jak to do końca było z tym wypadkiem pojazdu przewożącego nasze motocykle, bo oczywiście nikt oficjalnie nas o niczym nie informował. Ale rzeczywiście tak było, że krótką chwilę po przyjeździe do Zielonej Góry pakowaliśmy manatki i wracaliśmy z powrotem do Wrocławia, a chodziło oczywiście o to, że w tym terminie w naszym zespole nie mogli wystartować Czechosłowacy. Moim zdaniem było to rzecz jasna zajście sfingowane mające na celu przełożenie meczu i start naszego zespołu w silniejszym składzie. Ale jak było naprawdę – tego z zawodników chyba nikt nie wie. My początkowo nawet uwierzyliśmy, iż stało się coś poważnego z naszymi maszynami, ale osobiście nie słyszałem aby ktokolwiek z klubu doznał jakichkolwiek obrażeń co podwójnie daje do myślenia w kwestii prawdziwości tego zajścia. Myślę, że ta zagrywka do końca nie była w porządku, jednak z drugiej strony zielonogórzanie też do końca nie zachowali się fair uniemożliwiając naszej drużynie startu w najsilniejszym zestawieniu. A przecież wygrali pierwszy mecz u nas więc byli w dobrej sytuacji i mogli poprawić nieco widowisko. Uważam po prostu, iż w tej sytuacji Sparta najzwyczajniej w świecie odpowiedziała wyłącznie nieprzyjemnym na nieprzyjemne.

cdn…