Redaktor Bartłomiej Czekański na swoim fb zaprezentował wywiad jakiego udzielił redaktorowi Robertowi Borowemu.

Tak, moje serce wciąż tkwi w żużlu z lat 70. i 80. W starej Sparcie Wrocław – jeszcze na Skansenie Olimpisjkim, a nie na „Olimpico” – i na londyńskim Hackney. Tak, jestem przestarzały, jestem dinozaurem. Dzisiejsze czasy bez zasad, bez żadnych wartości, także w speedwayu, to już nie mój świat. Ja się już z tymi młodymi relatywistami moralnymi nie porozumiem, acz dostrzegam chlubne wyjątki. Zepsute pokolenie (mówię o większości), ono nawet nie wie, co to honor, patriotyzm, lojalność, kindersztuba. Dla nich to już archaizmy. Bo kasa, Misiu, kasa i łatwe życie. Byle do przodu!

Red. Robert Borowy, „Przegląd Sportowy”, styczeń 2018 r.:

*Dlaczego wybrał pan akurat żużel?
Bartłomiej Czekański: – Z tym to akurat jest tak, jak z kobietami. Nam facetom wydaje się, że to my je poderwaliśmy, lecz tak naprawdę, to one sobie nas wybrały. Ale niech się głupi cieszy. Mnie chyba speedway też wybrał. A może to tylko jakieś moje ukryte kompleksy i podświadomie coś chcę sobie i innym udowodnić? No bo skąd u mnie to zainteresowanie żużlem, boksem, rajdami samochodowymi, lotnictwem… Hm, że niby ze mnie taki „maczio-kamaczio”? Może to dlatego, że jako dziecko miałem jeździć na wózku inwalidzkim, bo się urodziłem z paraliżem prawej strony ciała? Ale się zawziąłem, wstałem z wózka i potem uprawiałem (uprawiam) różne sporty? Raz z lepszym, a raz z gorszym skutkiem, he, he. Żużel zdecydowanie z gorszym, niestety. Ale przynajmniej wiem, o czym piszę.

„PS”: *Od kiedy interesuje się pan żużlem?
B.Cz.: – Kiedy byłem małym chłopcem hej, to ojciec zabierał mnie czasem na mecze Sparty, ale pamiętam tylko jeden, gdy Zenek Kostka obalił się na starcie i złamał mostek. Potem tato zabrał mnie na finał IMŚ we Wrocławiu w 1970 roku. Jako dziennikarz był szefem biura prasowego tych zawodów, więc jako nawet 11 latek, mogłem wejść do parku maszyn i z bliska oglądać Worynę, Waloszka, Maugera, Briggsa, Michanka, czy Olsena. To chyba wtedy na dobre złapałem żużlowego bakcyla. Jednak już wcześniej miałem przecież grę planszową z kartonowym torem żużlowym i z plastikowymi figurkami zawodników. Rzucałem kostką i namiętnie rozgrywałem mecze. Telewizja Polska wówczas pokazywała na żywo finały IMP, zawody zagraniczne u nas, ale i np. na Wembley. Pamiętam, że wtedy moimi bohaterami byli Zbigniew Podlecki i Zygmunt Pytko, bo wygrywali imprezy transmitowane przez TVP. Podlecki finał europejski, a Pytko IMP. Do Sparty Wrocław w 1974 roku przyprowadził mnie na treningi znajomy mego ojca, Jerzy Trzeszkowski. Pewnie na prośbę taty. I tak już zostało. Sentyment do dziś. Potem pana Jerzego odwiedziliśmy z całą rodziną w Goeteborgu.

*Pamięta pan swój pierwszy artykuł na temat czarnego sportu?
– Nie, ale to były chyba jakieś krótsze formy w 1976 roku w tygodniku „Wiadomości”. Pamiętam za to swoją pierwszą wtopę. Napisałem materiał o sekcji rajdowców motocyklowych Sparty, w którym tytułowałem Lucjana Korszka inżynierem. A on żadnym inżynierem nie był, tylko tak go żartobliwie w klubie nazywano. Pośmiano się ze mnie. Za plecami, rzecz jasna.

*A pierwszy żużlowy wyjazd zagraniczny?
– Szukam w pamięci. Może Goeteborg w 1977 roku? Bardzo lało. A naszym przesympatycznym kierowcą i przewodnikiem był II wicemistrz świata z 1971 roku „Benga” Jansson. Potem byłem tam jeszcze w 1980 r., następnie na Wembley w 1981 r., w Monachium w 1989 r. Przy okazji zahaczyłem wtedy o turniej oldbojów w Pocking, gdzie pierwszy raz zobaczyłem w akcji na torze Ove Fundina, ale wygrał nasz Zenek Plech. Za każdym razem były to finały IMŚ. Po drodze był też finał DMŚ’79 na White City (wtedy mieszkałem w biednej dzielnicy Londynu, blisko Hackney), czy Zlata Prilba w Pardubicach, gdy wygrał Doncaster. Nazbierałoby się tego.

*Lubi pan jeździć na motocyklu żużlowym. Jakie to uczucie?
– Anglicy kiedyś sprzedawali koszulki z rysunkiem maszyny żużlowej i z podpisem: „Put some fun between your legs”. Czyli w skrócie: „Włóż sobie trochę przyjemności (radochy) między nogi”. To chyba najlepszy komentarz? Ekstaza jest jak nic. Gwarantowana.

*Dlaczego wciąż pisze pan o speedwayu, skoro już go Pan tak nie lubi, o czym sam Pan szczerze wspomina w mediach?
– Bo nadal jest w nim zbyt wiele do naprawienia, bo wciąż są w nim zawodnicy krzywdzeni, których trzeba bronić. W końcu, niektórzy nazywają mnie „sumieniem żużla”. No i niezmiennie mam swoich wiernych Czytelników. I jeszcze tylko to mnie napędza. Plus honorarium za teksty, rzecz jasna. I może książka, gdyż chciałbym Wam po sobie pozostawić prawdziwą wiedzę m.in. o kulisach żużla, choćby one okazały się tylko ściekiem. Rzeczywistości nie będę upiększał.

*Co sprawia panu największą przyjemność w trakcie oglądania zawodów, nawet jeśli to tylko telewizja?
– Największą frajdę mam wtedy, gdy niczego nie muszę pisać do mediów i oglądam sobie je na luzie, tak jak każdy kibic. No i lubię, jak zgrabne i ładne kibicki śmigają w miniówach. Ja jestem w tym wieku, że raczej mogę sobie już tylko popatrzeć, he, he!

*A co najbardziej pana irytuje, złości podczas imprez sportowych?
– Szowinizm i niesprawiedliwość kibiców? Złe decyzje sędziów?

*Pana najszczęśliwszy dzień w życiu?
– Narodziny synów, gra w piłę, powstanie z wózka inwalidzkiego, jakieś tam wygrane w boksie, pierwszy wyjazd na tor żużlowy i od razu kraksa – taki ze mnie naturalny „talent” do tego sportu. Do tego podium w rajdach samochodowych o mistrzostwo Polski i Europy jako pilot, zatrudnienie w „Sportowcu”, współpraca z „Tygodnikiem Żużlowym”, czy ze „Speedway Star”? A może programy w telewizji i radiu? Nagrody dziennikarskie? Duuuuuuuużo tych radości i satysfakcji było w moim życiu. No bo stary już jestem jak dąb Bartek. Nazbierało się. Ale, ale, przecież ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…

Źródło i zdjęcia: fb Bartłomieja Czekańskiego