Przed nami druga część wspomnień Zygmunta Słowińskiego zamieszczonych przez Michała Madełe na stronie sparta.wroclaw.pl.
A co mi tam, jadę…!
Osobiście bardzo lubiłem tory, które dobrze trzymały co wiązało się z moim stylem jazdy po zewnętrznej. Pamiętam, że zaraz po tym jak trafiłem do Torunia przyszedł do mnie miejscowy mechanik i stwierdził – „Zygmunt, ja wiem jak ci zrobić motocykl, nic się nie obawiaj”. I rzeczywiście, przygotował mi taką maszynę, na której jazda była prawdziwą przyjemnością jednak wymagała dużej siły fizycznej, gdyż motocykl cały czas kleił sie do podłoża i rwał do przodu. A po sześciu sezonach spędzonych w Toruniu otrzymałem propozycję wyjazdu na Węgry, z tym, że już bez prawa późniejszego powrotu do toruńskiego zespołu. W sumie długo się nie zastanawiałem i rzekłem – „a co mi tam, jadę…”!
Wakacje na Węgrzech
W Polsce w tym czasie panował stan wojenny, więc tym bardziej decyzji o wyjeździe nie żałuję. Z perspektywy czasu patrzę wręcz na niego jak na dwuletnie, bardzo udane wakacje. Mieszkałem tam w takim dwupiętrowym pensjonacie przy Volanie, takim odpowiedniku naszego PKS-u. Na dobrą sprawę, to w tamtych latach wszystkie węgierskie kluby były związane z Volanem, przez co firma ta widniała w nazwie każdego zespołu. Jako zawodnicy, do dyspozycji mieliśmy basen oraz źródła termalne, dzięki którym odniesione kontuzje leczyły się nieporównywalnie szybciej. Mieliśmy bezpłatne bilety na przejazdy autobusowe po całym kraju. Jak potrzebowałem jechać np. do Budapesztu, to od kierownika klubu brałem bilet i jechałem. Po powrocie go zwracałem. Kiedyś na tygodniowe wakacje przyjechała do mnie żona i również takowy bilet otrzymała. Muszę przyznać, że nieźle rozmawiam po węgiersku, aczkolwiek w przeszłości bywało z tym znacznie lepiej. Startując na Węgrzech byłem zatrudniony na etacie w Volanie. Za punkt w lidze płacili nam 80 forintów, za punkt w turnieju międzynarodowym 100 forintów. Tory w tym kraju były bardzo zróżnicowane. Od bardzo długich z czerwoną nawierzchnią po krótkie, owalne jak np. ten w Opolu. Podsumowując czas spędzony na Węgrzech muszę przyznać, iż startowało mi się tam bardzo dobrze, klub zapewniał naprawdę komfortowe warunki więc pod żadnym względem owej przygody nie żałuję.
Ambitny byłem na pewno!
Pamiętam, jak kiedyś po meczu w poniedziałek przyszedł do mnie pan Łotocki i rzekł – „Zygmunt, ja ciebie nie poznaję! Ty na codzień taki spokojny, a na torze to szalejesz”. Ale taki właśnie byłem. Nie uznawałem straconych pozycji na torze i do samego końca starałem się walczyć o jak najlepszy rezultat.
Sędzia sprzedany?
W Rzeszowie raz była bardzo ciekawa sytuacja. Mecz mieliśmy już praktycznie wygrany, bo porażka 1:5 w ostatnim biegu dawała nam w najgorszym razie remis. Pamiętam, że miałem w tym słynnym wyścigu wystąpić z Piotrkiem Bruzdą. Więc stoimy już pod taśmą, a dopiero wtedy na tor wyjeżdża para rzeszowska. Podjechali pod taśmę, po czym obaj zawrócili i odjechali w stronę parkingu. Znowu podjechali pod taśmę i ponownie wrócili pod parking. My w tym czasie nieco się rozluźniliśmy, rzeszowianie podjechali pod taśmę, a sędzia w tym samym momencie ją puścił. Wiesz jakiego szoku wtedy doznałem…? Nie wiedziałem na początku „co jest grane”. Na pewno byli na to umówieni, bo jak w innym przypadku byłoby to możliwe? Pamiętam jeszcze słowa Jurka Sałabuna przed wyścigiem – „jedźcie ostrożnie, o wynik jestem spokojny”. Więc nieco zdezorientowani ruszyliśmy z Piotrkiem w pogoń za parą gospodarzy. Dodam jeszcze, iż wcześniej tor został obficie polany wodą, przez co zrobił się dość śliski. Ja ustawiłem się na trzecim miejscu i starałem się dogonić drugiego z rzeszowian. Prowadzący Kuźniar był już nie do ugryzienia, ale przecież 2:4 też dawało nam wygraną. I oto na początku trzeciego okrążenia ten co jechał na drugim miejscu zanotował na łuku uślizg motocykla. Ja już byłem blisko więc nie chcąc w niego wpaść położyłem motocykl, a po chwili poczułem uderzenie motorem Bruzdy, który nie zdołał mnie wyminąć. Złamał mi łopatkę, żebra, uszkodził bark, a sam złamał obojczyk. Leżąc już na torze widziałem go odzianego w błękitną skórę turlającego się po torze. Wsiedliśmy do karetki, tam nas zabandażowano, a parkingu przyszedł Sałabun i pyta, czy pojedziemy w powtórce. Ja stwierdziłem, że oczywiście, ale już po chwili nie mogłem ruszyć ręką, a przeszywający ból był nie do opisania. Ale na szczęście po chwili okazało się, iż sędzia zaliczył wynik wyścigu na 3:3 i wygraliśmy całe spotkanie. Po meczu zatrzymaliśmy się w Hotelu Rzeszów, a ja coraz bardziej czułem, że nie mam czym oddychać, gdyż miałem zbyt ciasno nałożony gips. Najlepsze jest to, że nazajutrz miałem startować w test – meczu Polska – Anglia, z którego owa kontuzja mnie oczywiście wykluczyła. Ktoś wtedy do mnie powiedział, że dałem się głupio załatwić. Trochę mnie to oburzyło, bo co, miałem wjechać w tego chłopaka…? Tak nie można. Słuchaj, nie wiem, skąd to sie bierze, ale w żużlu przeważnie w upadających wjeżdża ten jadący na samym końcu. Teoretycznie ma on najwięcej czasu na jakąkolwiek reakcję, a i tak w większości przypadków wyłoży się na reszcie leżących chłopaków. Z Rzeszowa do Wrocławia przywiózł mnie autem Jurek Trzeszkowski. Aby lepiej mi się jechało, rozłożył mi fotel. Nazajutrz był ten mecz Polska – Anglia, a mnie coraz bardziej ściskało w klatce piersiowej, więc poszedłem do naszego lekarza. On zapoznał się z kontuzją i stwierdził, że można zdjąć gips, bo wystarczą same bandaże. Tak też zrobiliśmy, a ja momentalnie poczułem ulgę.
O włosie, który nie był włosem
Lekarza we wrocławskim klubie mieliśmy znakomitego. Już w pomeczowych wyścigach par miałem mały karambol z Zygmuntem Pytko. Ostro walczyliśmy przez pełne dwa okrążenia po czym na jednym z wiraży rywal się przewrócił. Ja nie chcąc w niego wjechać położyłem motocykl i nadziałem się brodą na obcas jego buta. Broda oczywiście rozcięta i konieczne było szycie. Przyjeżdżam wieczorem do domu ze szpitala, żona dokładnie mi sie przygląda i mówi, że na brodzie sterczy mi śmieszny włos i muszę go koniecznie obciąć (śmiech). Wytłumaczyłem więc, czym jest „ten włos”, a on sam po kilku dniach sam się rozpłynął pozostawiając zagojoną ranę, po której jak widać nie ma żadnego śladu.
Krótkie chwile zwątpienia
Przez te kilka lat startów na żużlu zdarzyło mi sie wiele upadków, to jest raczej w tym sporcie nieuniknione. Jeden z groźniejszych przydarzył mi się zaraz na początku kariery w Gdańsku. Po prostu nie zmieściłem się na jednym z łuków, bo tam był dość trudny tor. Pojechałem na trzeciego i już tak zostałem na bandzie. Piękna, słoneczna niedziela, inni ludzie jeżdżą wypoczywać nad wodę, spacerują, a ja siedzę tutaj poobijany w parkingu i zastanawiam się, po co mi to wszystko? Momenty zwątpienia przychodziły, kiedy ból był najsilniejszy, czyli zaraz po wypadku. A jak się już człowiek trochę podkurował, to go momentalnie ciągnęło na tor. Ja to po prostu kochałem, uwielbiałem się ścigać, po prostu ścigać, bo z tego pieniędzy niewiadomo jakich nie było. Na niedzielę i kolejne jazdy czekałem jak na zbawienie…
O nauczce danej Słaboniowi
Jadę raz tramwajem, a dwóch stojących obok mnie panów komentuję sytuację, jak to podczas ostatnich zawodów ligowych Słowiński dał nauczkę młodemu Słaboniowi. A nie widzieli, że stoję tuż obok nich! A całe omawiane przez nich zdarzenie wyglądało tak. Jechałem z Robertem parą, ja przy krawężniku, a on po zewnętrznej i nagle wyrwał do przodu i mi uciekł. W związku z tym pociągnąłem jedną prostą, drugą prostą, minąłem go i pognałem do mety nie bacząc na niego. Dałem mu tą nauczkę praktycznie na samym początku jego startów, która mam nadzieję nauczyła go na przyszłość trochę pokory. Bo tak się na torze nie robi. Jak jeden trzyma krawężnik, to drugi nie ma prawa uciekać samemu do przodu i dbać o indywidualny wynik. Jak jest to możliwe, należy jechać parowo.
Przeminęło z wiatrem
W trakcie startów różne były koleje losu. Ja głównie jeździłem dla przyjemności, a nie dla pieniędzy, których wtedy notabene i tak zbyt dużych nie było. Czasami tę przyjemność mąciły kontuzje, które potrafiły być bardzo dokuczliwe. Kiedyś złamałem piętę w Gdańsku, bo rywal tak bardzo chciał zaczekać na partnera z pary, że ja miałem wybór albo wjechać w niego ale upaść samemu. No ale jak można wjechać komuś w plecy…? Tak się nie robi… Uderzyłem wtedy piętą w bandę i ją złamałem. Ból, który wtedy odczuwałem jest praktycznie nie do opisania jakimikolwiek słowami, tego nie da się chyba do niczego porównać… Tych kontuzji trochę było, jednak każda szczęśliwie się goiła i było dobrze. Jak ja to mówię, „przemijały z wiatrem” i teraz pamięta się tylko te miłe chwile spędzone na motocyklu. A tych było znacznie więcej, bo ja bardzo lubiłem się ścigać.
Srebrny Kask
Zająłem kiedyś trzecie miejsce w Srebrnym Kasku, który składał się z serii turniejów, coś jak dzisiejsze Grand Prix. W Lesznie miałem szansę na zwycięstwo biegowe z Tkoczem, ale przegrałem po własnym błędzie. Całe Leszno wtedy stało na stadionie, bo gdybym przyjechał do mety pierwszy, ich Jąder wygrałby turniej. Po starcie wiozłem Tkocza za plecami, ale w pewnym momencie mnie minął, a stadion z okrzykiem „uuuuuu” usiadł… Pamiętam też ciekawe zdarzenie z Lublina. Jako pierwszy startował Tkocz i zaliczył na starcie świecę. Później na tor wyjechał Jąder i też świeca! Podszedł do mnie Maniek (Marian Milewski – dop.) i powiedział, że mam już wygrany turniej. Ja podjechałem pod taśmę, ustawiłem się w tej samej koleinie co Tkocz i Jąder i… zaliczyłem świecę (śmiech)! Jak się później okazało, z Jurczyńskim i Tkoczem zdobyliśmy po 11 punktów, więc zabrakło mi jednego punkcika do zwycięstwa w zawodach. Ogólnie, młodzieżowe zawody w tych latach były bardzo ciekawe i dostarczały sporej dawki emocji, a dla nas stwarzały możliwość podnoszenia swoich umiejętności.
O Jerzym Trzeszkowskim i szwedzkim żużlu
Kto mi pomagał najbardziej na samym początku…? Tutaj mogę powiedzieć o Jurku Trzeszkowskim. W szczególności jego pierwsza rada: „Tutaj nikt ci nie pomoże, pamiętaj o tym i podpatruj najlepszych” Jurek obecnie mieszka w Szwecji, ale często do siebie dzwonimy, czasem odwiedzamy. Podczas jednej z wizyt u niego, gdy siedzieliśmy przy obiedzie zadałem mu pytanie – „Słuchaj, ty byłeś na samym początku taki niedostępny, nawet nie wiedziałem, jak do ciebie się zwracać. A teraz siedzimy tutaj razem i jest jak jest. Dlaczego”? On na to mi odparł – „Wiesz, bo ty nigdy nie byłeś buńczuczny, potrafiłeś słuchać rad starszych, nie byłeś konfliktowy przez co traktowałem cię i nadal traktuję jak brata”. Jeżdżąc do Szwecji jeszcze jako zawodnik odkrywałem też dwa różne podejścia do tego sportu. Tam młode chłopaki zaczynały w wieku siedmiu lat ścigać się na „pięćdziesiątkach” dzięki czemu mając lat 16 – mieli opanowaną jazdę na motocyklu i musieli tylko przestawić się na większy tor i większe prędkości. Ponadto, gdy my jechaliśmy tam na jakiś mecz, nasza ekipa liczyła 15 osób – zawodników, trenerów, mechanika i czasem prezesa. Szwedzi zaś przyjeżdżali do nas w 45 osobowym składzie zabierając to co my, a do tego swoje całe rodziny. Oni traktowali takie wycieczki jak dobrą zabawę i okazję do dużego pikniku. U nas takie coś nie funkcjonowało.
Zdjęcia z archiwum Zygmunta Słowińskiego