Był zawodnikiem, potem trenerem i działaczem częstochowskiego klubu. Zdzisław Jałowiecki urodził się 15 maja 1934 r. We Włókniarzu Częstochowa zaczynał jako zawodnik, a jego pierwszym trenerem był Jerzy Brendler. W rozgrywkach ligowych zadebiutował w 1954 r. i bardzo szybko stał się ważnym ogniwem częstochowskiej drużyny.Największy sukces święcił pięć lat później – gdy w 1959 r. wspólnie z Włókniarzem sięgnął po pierwszy w historii klubu tytuł Drużynowego Mistrza Polski.

Na żużlu ścigał się do 1962 roku, ale mimo odwieszenia skóry na wieszak, nie odszedł z tego sportu. Zajął się bowiem pracą jako szkoleniowiec i również w tym temacie mógł pochwalić się niezłymi osiągnięciami. Jego wychowankami są bowiem m.in.: były zawodnik i  „Narodowy” Marek Cieślak oraz Marian Wardzała. To ostatnie nazwisko może dziwić, ale w latach sześćdziesiątych przez moment Jałowiecki pracował także w Tarnowie i tam również wyszkolił kilku zawodników.

Jeden z pionierów sportu żużlowego w Częstochowie działał także w zarządzie Włókniarza, do którego trafił w 1965 roku. Ponadto w 1981 roku został wybrany prezesem klubu. Na czele Włókniarza znajdował się przez 10 sezonów, do 1990 roku. W międzyczasie pełnił również funkcję wiceprzewodniczącego Głównej Komisji Sportu Żużlowego.

Jałowiecki we Włókniarzu spędził blisko 40 lat. Po zakończeniu swojej prezesury nie odszedł jednak całkowicie z klubu i od czasu do czasu pojawiał się na stadionie przy ulicy Olsztyńskiej w Częstochowie. Co więcej, w 2009 roku, w wieku 75 lat postanowił wznowić treningi na motocyklu żużlowym. Miał nawet wziąć udział w pokazowym wyścigu z Gregiem Hancockiem, ale na przeszkodzie stanęły wówczas opady deszczu.

Zmarł w wieku 84 lat, 17 marca 2018 roku. Został pochowany na cmentarzu św. Rocha w Częstochowie.

Na łamach sportowe fakty.wp.pl Marek Cieślak tak wspominał Zdzisława Jałowieckiego:

W 1965 roku zapisałem się do klubu i chodziłem na treningi zimowe, które prowadził właśnie Zdzisław Jałowiecki. Rozpoczęcie kariery było wtedy trudne, bo sprzętu brakowało, a chętnych do jazdy było bardzo wielu. Pierwszy trening w moim wykonaniu był taki, że trener praktycznie od razu postawił na mnie krzyżyk. Na kolejnym wszyscy jeździli, a ja nie. Mocno go jednak męczyłem, plątałem mu się pod nogami i w końcu na odczepne pozwolił mi wyjechać. Wtedy przekonałem go do siebie. Zorientował się, że mam smykałkę do tego sportu.
To był człowiek (Zdzisław Jałowiecki – dop. Red.) wielu talentów. W tamtych czasach wszyscy musieli znać rysunek techniczny, a on był świetnym kreślarzem. Doskonale grał na pianinie. Był wspaniałym narciarzem. To dzięki niemu połknąłem bakcyla. Wtedy każdy, kto był w klubie, miał przymusowe lekcje jazdy na nartach. Swoje umiejętności szlifowaliśmy w Krynicy i to mi zostało. Poza tym, potrafił wyjaśnić, jakie prawa fizyki działają w sporcie żużlowym. Z naszej współpracy w głowie pozostało mi wiele rzeczy, które później sam stosowałem. Ta nauka na pewno nie poszła w las.

Dramatyczne wydarzenia Marek Cieślak przeżył w 1969 roku. Wówczas Włókniarz walczył z Unią Leszno. Po meczach w Lesznie i Częstochowie był remis. O wszystkim miał zadecydować trzeci mecz w Opolu. Zawodnikom Włókniarza udało się zorganizować trening na tamtejszym torze przed decydującą potyczką. Niestety nasz były Narodowy zaliczył upadek na opolskim owalu. A tak tamte wydarzenia wspomina Marek Cieślak:

Przewróciłem się. Uderzyłem tyłem głowy o tor, straciłem przytomność, a język wpadł mi do gardła. Dusiłem się, jeszcze kilka sekund i byłoby po mnie. Lekarze myśleli, że dostałem ataku padaczki, bo rzucało mną po torze. Zdzisław Jałowiecki wziął od lekarzy sprzęt, rozwarł mi zęby i wyciągnął język. Doszedłem do siebie. Prawda jest taka, że gdyby nie on, to skończyłbym swoją życiową karierę.

Źródło i zdjęcia: włókniarz.com