Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

UOKiK dobiera się do PZM i EŻ. Jak CBA do rzekomych aferzystów. Najpierw spektakularne aresztowania w blasku fleszy, a kilka lat później, kiedy zazwyczaj nikt nie pamięta o co szło, cichutkie ułaskawienie. Zaczynają wystrzałem z armaty. Kończą kapiszonem. Zazwyczaj. Chociaż. Jak się przyglądam linii obrony obu instytucji, to sporo mi się zgadza. No bo czytam, że obydwa gremia hołdują starej, prostackiej zasadzie rodem z przedszkola pn. To nie my. To nie my, to towarzysz minister w tym przypadku. W innym miejscu przeczytałem, że ten wstrętny UOKiK nie wziął zupełnie pod uwagę specyfiki poczynań obwinionych. Podsumowując. Trudno odmówić takiemu stanowisku „logiki”. Toniemy stanowi najlepsze podsumowanie aktualnego stanu żużlowego państwa. Specyficzne zaś wydają się wszelkie poczynania obu gremiów. Niestety. Ale dość złośliwości.

Kiedy UOKiK puści PZM z torbami? Zrazu odpowiadam – pewnie nigdy. Dlaczego – bo nie posiada armat. Nawet jeśli, zapewne w jakiś sposób przymuszone, PZM i Ekstraliga zdecydują się upublicznić finanse, to i tak nie będzie to cała prawda o żużlowych apanażach. Ujawnią więc ile muszą, czy raczej na ile ich zdaniem przepisy pozwalają, co bynajmniej, nie jest prawdziwym stanem finansów państwa. A co z tzw. kontraktami sponsorskimi zawodników, wtedy powszechnymi, często stanowiącymi znacznie wyższą wartość od „dopuszczalnych” regulaminem i pozostającymi poza jakąkolwiek kontrolą? Nie, nie zmierzam do narzucania komukolwiek żadnych kagańców. Stać cię, to płacz i płać. Byle nie na zasadzie znanej z czasów komuny, przekształconej pod potrzebę chwili – czy się leży, czy się stoi, klub zapłaci, bo się boi.

Kogo lub czego boją się sportowe spółki akcyjne? Wcale nie oceny zasadności wydatków na poszczególne segmenty swej działalności, ze szczególnym uwzględnieniem szkolenia. Bardziej obawiają się pokazania zarobków gwiazd. Tych realnych, prawdziwych zarobków, nie zaś wynikających z widełek ustalonych i jeszcze niedawno obowiązujących w PZM. Na żużlu, przyczyny pomińmy póki co, mamy do czynienia z rynkiem pracownika. Tych największych, tuzów gwarantujących wysoki poziom przyzwoitości zdobyczy w poszczególnych spotkaniach coraz mniej. Popyt duży, a podaż niewielka zatem… .

Corocznie też kilka najjaśniejszych pośród dotychczasowych gwiazdeczek blednie, bądź gaśnie, zaś w to miejsce, z wielu względów, nie chcą pojawiać się nowe. Gdyby rzecz działa się na przełomie wieków – ok. Wtedy, ówcześnie znacząco niższe niż obecnie, ale relatywnie wysokie kwoty miały prawo szokować. Wszak przez lata wpajano nam, że żołądki mamy równe, a myślenie przesiąknięte było złudnym przekonaniem o istnieniu sprawiedliwości społecznej. Kontrakty piłkarzy, pięściarzy, koszykarzy, tenisistów, czy hokeistów nie przerażają. I opinia publiczna zna ich wysokość. Przy tym, mniej lub bardziej oderwane od rzeczywistości, pojawiają się spekulacje mediów na temat domniemanych stawek za udział sportowców w reklamach globalnych marek. To ważny punkt ich dochodów. W porównaniu z żużlowcami, to kwoty niebotyczne, astronomiczne, absolutnie nieporównywalne, a przy tym pozbawione konieczności ponoszenia nakładów na sprzęt, logistykę, bądź wyposażenie.

Amerykańskie ligi NFL, NBA, NHL to sportowy szczyt i finansowy raj. Tam jednak dobijają tylko wybitni. No i meczów po ponad 80 w sezonie zasadniczym. Przynajmniej u koszykarzy i hokeistów. Taka „drobna” różnica. W żużlu mamy takich kilkunastu raptem. Pozostali, to średnio lub nisko opłacani wyrobnicy. Ci najsłabsi, próbujący przetrwać na poziomie II dywizji bezustannie kombinują, jak uniknąć bankructwa. Ci średnio zamożni z zaplecza Ekstraligi mają już nieco lepiej, zawsze coś zostanie w kieszeni, a po udanym sezonie nie muszą to być drobne na waciki. Tylko co w przypadku kontuzji? A z furami, jak z samochodami z salonu. Przejeżdżając przez bramę wyjazdową już masz 10 koła w plecy. Nie płacą kontraktów w speedwayu. Przywykliśmy, że zarobek zależy wprost od zdobyczy. Teraz już znacznie mniej i odsetek z punktówki dla krezusów, to ułamek dochodów, ale dla większości wciąż stanowi najważniejszy element rocznych budżetów po stronie przychodów. Mnie marzy się sytuacja, w której zawodnik podpisuje umowę na kwotę, uniezależnioną od wyników, bądź urazów. Jeśli zawali, albo z innych przyczyn straci sezon – kolejnego, tak intratnego kontraktu nie podpisze. To dawałoby komfort startów i pozwalało ryzykować na maksa, w każdych okolicznościach, bez obawy o niepowetowaną stratę finansową. Strażników zdrowia ścigantów zapewniam zaś, że znacznie bardziej opłaca się, z punktu widzenia potencjalnej kontuzji, trzymanie gazu, od kombinowania z przymykaniem.

PZM, czy Ekstraliga także nie publikują swych budżetów ani bilansów wpływów do wydatków. Przykład idzie z góry.

Tutaj przyczyny są pewnie inne, a główną pozostaje, jak się domyślam, wstydliwy obowiązek ujawnienia funduszu wynagrodzeń miłościwie nam panujących w zestawieniu np. z nakładami na rzecz fundacji wspierającej byłych żużlowców na życiowym wirażu. Warto by wiedzieć i nie ma powodu, by te informacje utajniać, jakie są proporcje wydatkowanych kwot między działalnością szkoleniową, promocją, a funduszem płac i fundacją. Warto także pokazać na jakie konkretne cele przeznaczane są owe środki, w ramach poszczególnych działów. Chętnie dowiem się jaka część puli na szkolenie trafia… na szkolenie właśnie. To mogłaby być zajmująca lektura.

Głośno ostatnio było o rzekomych animozjach w gorzowskiej Radzie Nadzorczej. Tylko w każdej ze sportowych spółek akcyjnych podobnie. Sam fakt na ten przykład jednoosobowego szefowania owej radzie, w połączeniu z jednoczesnym prezesowaniem partnerki w zarządzie spółki już musi rodzić wątpliwości. Wystarczy dane finansowe upublicznić i… po domysłach, naturalnie o ile oboje są kryształowi. Dodam dla jasności, że nie chodzi tu o Stal. Znacznie łatwiej przychodzi pokazać prawdę biedocie z zaścianka. Możni, widać, wstydzą się bogactwa. Czy słusznie? Po pierwszym w Polsce milionowym, upublicznionym kontrakcie Pedersena w Rzeszowie, opłacanym jak tłumaczono, z prywatnych środków pani prezes, jednocześnie właścicielki firmy – sponsora strategicznego klubu, pomstowała cała Polska. Dziś taka wartość wywołuje tylko delikatny uśmieszek. Cóż to jest obecnie milion dla gwiazdy. Jak splunąć. Oficjalnie kluby trzymały się dopuszczalnych regulaminem kwot, jednak nikt nie przekona ani mnie, ani innych trzeźwo myślących, że pan X bądź Y podpisał li tylko regulaminową umowę, co prawda z górnej, maksymalnej półki, ale jedynie w imię miłości do klubu i szacunku dla prezesa. Bez dodatkowych bonusów w pakiecie, na czele z indywidualnymi umowami sponsorskimi, nie zostałby zapewne ani minuty. Po cóż więc mydlono sobie wzajem oczy i udawano, że wszystko jest idealnie, po linii i na bazie?

Mogę wiedzieć ile zarabia Messi, Stoch, Świątek, czy Lewandowski, to dlaczego tematem tabu pozostają zarobki Zmarzlika? Wszyscy płacili z górnej półki według regulaminu PZM, a na boku parafowali tajne umowy sponsorskie. Stąd doniesienia o rzekomo wielomilionowych apanażach kilku największych. Rozumiem. Oni sami działają trochę jak stowarzyszenia w PRL. Sami finansują sprzęt, teamy, transport, logistykę, serwisowanie. Tu zgoda. Patrząc jednak na wypasione fury, pałace i miejsca wakacyjnych pielgrzymek nikt rozsądny nie uwierzy, że zostają w kieszeniach tylko drobne na waciki. No i to użalanie się nad swym złym losem, tudzież płacz nad rozlanym mlekiem zawodników, gdy ten indywidualny darczyńca „zapomniał” zapłacić, albo poszczuł… ochroniarzami. Teraz rynek niby uwolniony, a gratyfikacje nadal tajne. Dlaczego? Ja i tak dobrze śpię, nawet bez tej wiedzy, ale cóż to za tajemnica?

Na bazie wieloletnich obserwacji dochodzę do wniosku, że im głupsza polityka rządzących, tym dla rajderów lepiej. Starzeje się czołówka – fakt. Ale też z powodu braku liczącej się konkurencji, nikt szczególnie nie naciska. Tunerzy mają po dwóch, trzech flagowych jeźdźców, a pozostałych tylko kasują za „original imitation” jak mawiają nad Bosforem i to niekoniecznie tylko ci od Anlasów. SGP zamknięte i hermetyczne. Każda konserwa ma swój termin przydatności i nie używana od lat, z zewnątrz wciąż piękna, butwieje od środka. Kluby Ekstraligi łase na gwiazdy, a te gwarantują tak naprawdę najwyżej klasyczne „sędzia kaman, a my noł”. Średniaków w klubach nie chcą. Chyba, że za pół darmo. No i koniecznie bez szkolenia, bo to takie koszty, że… na kontrakty gwiazd zabraknie. Żużel w ten sposób zamiera, ale to akurat absolutnie nie wina zawodników. Nazwijmy oględnie, iż koniunktura „stworzyła się sama” jak „samo się” dawno temu w pokoju mojej córy, które tamże dokonywało wszelkich spustoszeń. Durny by nie korzystał.

Płacz i płać jeden czy drugi prezesie, skoro nie umiesz, bądź nie chcesz nad tym zapanować. A że gwiazdy zarabiają często lepiej niż ich bonzowie-biznesmeni, a kto zabroni? To już nie te czasy z równymi żołądkami. Ci najmożniejsi pilnują swego. Ci słabsi, dojeni na każdym kroku, po paru próbach doszlusowania, zwykle pasują, bądź godzą z rolą tanich wyrobników. Znaj proporcjum mocium panie – chciałoby się zakrzyknąć. Rozwój, szkolenie, szkółka, promocja – to najpierw. Dopiero z tego co zostanie – kontrakty gwiazd. Tak mogłoby być, a wręcz powinno, ale nie jest. Liczy się tu i teraz. Po nas choćby potop. Przy tego rodzaju „myśleniu” większości klubowych zarządców, żużlowym krezusom owalnego toru nic nie grozi. Pewniaków coraz mniej. Chętnych nie ubywa, więc… stawki rosną. To naturalne. Tylko co w takim razie ma powiedzieć choćby taki na ten przykład Rybnik, bądź Ostrów? Radocha była, awans był, kasa była, tylko ofert jak na lekarstwo. Tych z najwyższej półki naturalnie. Ich jest zwyczajnie za mało. Dotychczasowi pracodawcy podbili stawkę „swoim”, znając rynek, przy tym niemalże gwarantowali minimum 4 mecze w bonusie, po awansie do fazy play-off i było… po ROW-ie i Ostrovii. Przykre, acz prawdziwe.

To może pora, by spółki akcyjne, te sportowe, stosując modną ostatnio transparentność w działaniu, przyznały się do budżetów. Proporcje, zarówno po stronie wpływów jak też wydatków, mogłyby być nader interesujące. Chyba, że przykład pójdzie z góry i dowiemy się chociażby jakie kwoty pochłania fundusz płac i jaka była wysokość nagród dla zarządu PZM oraz Ekstraligi S.A. Żem fantasta i nie pisałem w pełni świadomie? Cóż, jak powiadał C.K Norwid – epigon epoki romantyzmu: Nie ten ptak swoje gniazdo kala, co je kala, jeno ten, co o tym mówić nie pozwala. A mnie żadna łatka nie uwiera. Zatem do piór panowie prezesi i czekamy na efekty. Mnie miliony Messiego nie rajcują, bo nie moje, cóż to więc za tajemnica w żużlu?

I na koniec słówko o torsjach. Ot błysnął był ledwie co obywatel Polski Czugunow Gleb. Nie chciał mówić? Nie chciał brać udziału w audycji? Nie musiał. Skoro się zdecydował, niezależnie od prywatnej opinii o prowadzącym, nie należało tejże upubliczniać. Przyznam, że ja również wielokrotnie mam odruch wymiotny, czytając niektóre paszkwile, albo „teksty” pisane pod kliki. Grillowanie i wdeptywanie w ziemię jednego bądź drugiego ściganta, albo klubu takoż chwały piszącym i redakcjom nie przynosi. Szczególnie wówczas, gdy owe nie mają żadnych podstaw merytorycznych, stanowiąc jedynie podły, mały i miałki rewanżyk. Prywatny, osobisty rewanżyk pismaka, bo nie dziennikarza w tym przypadku, za rzekome osobiste krzywdy doznane od bezpodstawnie najczęściej, oskarżanego. Tu jednak ów Gleb poszedł za daleko. O ile być może znalazłby wyznawców swej radykalnej oceny prowadzącego, o tyle forma i treść były najdelikatniej, niezbyt przemyślane i niedopuszczalne. Zarzucasz innym, że bee, że fee, a sam robisz dokładnie to samo. Słabe to. Bardzo słabe.

fot. ilustracyjne publiczny fb