Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

I znowu olśniło poniewczasie jaśnie oświeconych. Tym razem w kwestii play offów. Jeszcze nie opadł kurz bitewny po blamażu z krośnieńską rundą IMP, co to nie wiadomo gdzie, kiedy, kto, ani dlaczego zorganizuje ją jednak, bądź nie, a już PZM stoi przed kolejną kompromitacją. Dlaczegoż użyłem zwrotu poniewczasie względem większości grzejącej temat dziennikarskiej braci? Ano dlatego, że owego regulaminu fazy finałowej nie wymyślono ani wczoraj, ani przed obecnym sezonem. To pomysł sprzed roku. Wtedy nikomu nie wadził, a teraz oświeciło, że przeca najlepszy po rundzie zasadniczej może potykać się z drugim zespołem już… w półfinale. No i podniesiono zbyt późne larum, no bo kto to widział żeby Motor ze Spartą biły się o szansę na złoto a nie samo złoto? Ja mam czyste sumienie w tej kwestii. Nie zmieniam poglądów jak Kołodziejczak z Agrounii. Od lat, niestety dotąd bezskutecznie, domagam się minimum 10 zespołów w Ekstralipie i „normalnych” play offów z udziałem 8 drużyn. Może nawet w pakiecie z przywróceniem baraży. Dziennikarska brać w swej zastraszającej większości połapała się dopiero teraz jakaż to niesprawiedliwość dziejowa może dopaść Wrocław i Lublin. No i? Co wskóracie kiedy klamka dawno zapadła? Ano nic. Bicie piany niczego już nie zmieni. Najwyżej w kolejnym sezonie. Szkoda Gorzowa, choć jeszcze może wywinąć. Kontuzja Thomsena przyszła jednakowoż w najgorszym momencie. Mieli swe problemy w Lesznie (szczególnie), Lublinie, Toruniu czy Wrocławiu, ale te już zostały zażegnane. Stal stanęła przed brakiem alternatywy w kluczowym punkcie sezonu. Żal gorzowian jak każdego. Teraz dodatkowo, bo nie wiadomo co w rewanżu z Szymkiem Woźniakiem. Te jednak nieszczęścia potwierdzają prawdę, którą objawił kiedyś w rozmowie Jurek Mordel. Wystarczy złamany paznokieć lidera i cały misterny plan klubu sypie się w gruzy.

A propos zaś IMP. PZM gra na zwłokę. Gdyby to Walas swoim zwyczajem powiedział słówko za dużo, albo Tajski dokonał kolejnego spektakularnego, obywatelskiego zatrzymania – winni dawno zostaliby przykładnie ukarani. A tu? Siebie karać za nieudolność? No raczej. Zawinili organizatorzy, zatem PZM. Telewizory niby mają się domagać odszkodowania, ale to też można rozmyć, rozliczając płatność z należności za prawa transmisji. Poczekamy, przyciszymy najgłośniej protestujące i podgrzewające temat, nieprzychylne władzy media i po sprawie. Kibice zapomną, a ostateczne rozdanie, zapewne po zakończeniu cyklu o DMP, „wynagrodzi” im cierpienia. Jak przyciszymy nieżyczliwych? To proste. Jest takie stare, chińskie przysłowie, mówiące o tym, że jeśli wroga nie można pokonać, należy się z nim zaprzyjaźnić. Rzucą więc jakiś „patronat medialny” albo zaczną cytować regularnie w oficjalnych materiałach pokrzykujący portal i redakcja się ucieszy na tyle, że zamknie dziób raz na zawsze.

Wróćmy do spraw istotnych, a już na pewno istotniejszych od kolejnych pokazów nieudolności marynarek. Presja, totalna inwigilacja, wreszcie publiczne krytykanctwo, napastliwe i wulgarne, nazywane delikatnie hejtem. To nie sprzyja rozwojowi, a często pogrąża ostatecznie raczkującego zawodnika, który chwilowo znalazł się na wirażu kariery. Oczekiwania kibiców zazwyczaj przerastają możliwości żużlowca. Szczególnie takiego na początku drogi. Zaś narzucane sobie, w związku z tym cele, najczęściej nie mają przełożenia na aktualny poziom sportowy. I tak zwykle zaczyna się dołek, zjazd, czy kryzys jak kto woli.

Przyznał jakiś czas temu w wywiadzie Rafał „Siwy” Karczmarz, że zamyka gaz. Nareszcie ktoś się odważył, chciałoby się rzec. Chłopak miał papiery na jazdę. Znakomitą jazdę. Dawał już tego dowody wielokrotnie. Nagle jednak coś zacięło się w jego głowie. Pojawił się strach, niepewność, brak wiary w siebie i zniechęcenie. Wymagania, te kibicowskie i te własne, wciąż na niezmiennie wysokim poziomie, tylko zniknęła radość ze ścigania. Różne bywają przyczyny. Abstrahując od konkretnego przykładu Rafała. Czasem jest to solidny dzwon z liczeniem parowozów. Czasem wysłanie kolegi na wózek, naturalnie w ferworze walki i zupełnie niezamierzone, ale jednak. Bywa, że wystarczą nieudane zawody, gdy niedopasowana fura targa, jak Żyda po pustym sklepie. I nagle w głowie coś się blokuje. Ze startu poczekam, nie daj Panie na dojeździe jestem równo, to w wejściu, profilaktycznie zamknę klapę, żeby kłopotów nie było. Wyniki w dół, hejt w górę. Klasyka gatunku.

Siada więc psychika, a młodzian próbuje się ratować za wszelką cenę. Artykułuje więc początkowo absurdalne pretensje do całego świata, który wedle tychże jest zły, niesprawiedliwy, negatywnie nastawiony i wciąż rzuca kłody pod nogi młokosa. Zapomina przy tym o lustrze w łazience i właściwym adresacie oraz przyczynach nieszczęścia. Takimi reakcjami tylko podsyca krytykę, a najczęściej krytykanctwo. Ważne, by jak u alkoholika, bo alkoholizm to choroba, nie zapominajmy, najpierw sam, uczciwie przyznał, że ma problem, potem go zdefiniował i poszukał drogi wyjścia. To wstęp do skutecznego leczenia. Ten kłopot dotyka obecnie choćby Mateusza Świdnickiego, czy Wiktora Lamparta. Podobnie z kilkoma „drugimi Gollobami” na czele z Krzysztofem Lewandowskim. Dalej przychodzi czas na odzyskanie radości z wykonywanej pracy. Tu presja nie pomaga. Głowę trzeba pilnie wyczyścić. Pościgać się w słabiej obsadzonych zawodach, by zacząć na nowo wygrywać. Odzyskać pewność siebie, wiarę w swój talent i zaufanie do sprzętu. Cierpliwie. Nic na siłę. Oczywiście sukcesu nikt nie zagwarantuje. Nie pomoże też żaden psycholog. Najpierw sam zawodnik musi chcieć. A potem, krok po kroku, mozolnie odbudowywać pozycję. No i odzyskiwać tę niezbędną radość. Jak Amerykanie. Totalny luz i gruba skóra na krytykę. Nie poszło? Trudno. Jutro też jest dzień, spróbuję znowu. Wyszło jak marzyłem – to i chwała Najwyższemu. Musi być uśmiech i samozadowolenie. Inaczej sukcesu nie będzie. Pewność siebie z tyłu głowy. Pod jednym wszakże warunkiem – fundament musi być solidny. Nie olewam treningów, nie zaniedbuję warsztatu, sprzęt mam najlepszy na jaki mogę sobie pozwolić. Nie stawiam ponad karierę sportową „kariery” w klubach innego rodzaju ze stadami wyzwolonych panienek w pakiecie. Wtedy szansa wciąż jest spora.

Z pozycji kanapy i pilota w garści najłatwiej krytykować. Sam nie umiem. Paniczny strach nie pozwala mi nawet spróbować, ale rugać chłopaka, że nie spiął pośladów i nie pojechał ze złamaną nogą, to każdy mądrala potrafi. Najlepiej przez net, żeby było anonimowo. Takim kozakom powinni profilaktycznie, raz do roku, łamać nadgarstek, żeby ich klawiatura nie świerzbiła. Rzekłbym, zastanów się zanim spłodzisz kolejny, arogancki, napastliwy wpis. Do tego, by się zastanowić, potrzeba jednak mózgu, a z tym u hejterów blado. Deficyt intelektu i brak wyobraźni. Antycypować to oni nie potrafią. Jak to mówią, kozak w necie, dupa w świecie. Pomyślcie, komu z nas nie zdarzyło się kliknąć o dwa słowa za dużo, w porywie emocji. Jasne, że bywają sytuacje jednoznaczne i oczywiste, a przewinienie rajdera nie podlega dyskusji. Czy jednak warto wylewać wtedy swe frustracje w sposób karygodny, bo z obelgami, groźbami, agresywnie i arogancko, ad persona? Może lepiej policzyć do dziesięciu i po takiej pauzie, wbić szpileczkę z polotem i klasą, nie obrażając nikogo. Tym bardziej, że sami też nie jesteśmy rekordzistami, czy mistrzami świata, we własnej profesji. Tyle tylko, że „ja”, to co innego. Zawsze znajdę „obiektywne” wytłumaczenie własnych porażek. Tego frajera, mięczaka z toru, jeszcze ze znienawidzonej ekipy, żaden obiektywizm już nie dotyczy – przecież bierze ciężką kasę, to ma być najlepszy, doskonały, genialny – zawsze.

Co prawda od pewnego czasu funkcjonują przepisy prawa, pozwalające ścigać i karać także za hejt. Jednak korzysta z nich w praktyce znikomy odsetek napastowanych, tylko sporadycznie, a kary nie są adekwatne do czynionego krytykanctwem spustoszenia. Zostaje więc zdrowy rozsądek i ogólna negacja dla podobnych internetowych „wiraszków” w kominiarkach, żeby ukryć twarz, bo mama zobaczy i prześwięci według lat, a ojciec wygarbuje skórę, nie przejmując się niebieską kartą.

W tej internetowej materii może też kryć się jedna z przyczyn, zbyt wczesnego wypalenia, rodzimych, żużlowych niemowlaków. Umiejętności jeszcze niewielkie, praktyka żadna, wiedza znikoma, a sprzęt często zbyt dobry, w odniesieniu do aktualnego poziomu. To już nie te czasy, że na początku sezonu można było przyspawać zębatkę z tyłu, a fura i tak fruwała na każdej nawierzchni. Teraz trzeba samodzielnie myśleć, analizować, wyciągać odpowiednie wnioski, a do tego, umieć z tej wiedzy korzystać. Gdzie się uczyć, skoro w lidze startów jak na lekarstwo?

Obcokrajowcy o wszystko muszą walczyć sami. Im nic nie spada z nieba. Nikt niczego nie podaje na talerzu. Być może to sprawia, że jako juniorzy, zwykle nie brylują, ale już w wieku dwudziestu paru lat, zaczynają być dostrzegani i zaczyna się ich czas, gdy nasze gwiazdki hurtowo gasną. Staniero terminują w Anglii, Szwecji, Danii, czy Niemczech, bo tam jeszcze „jakieś” ligi funkcjonują. Dobijają odkurzacze po kimś, nie liczą na mamonę, starając się tylko, żeby nie dokładać do nauki. Na tych swoich osiołkach nie mają równych szans z wypasionymi „bajkami” Polaków w młodzieżówce. Na topowych tunerów wszak ich nie stać. Ale. Gromadzą poważny kapitał. Uczą się przezwyciężać trudności, bez wielkiego zarobku z toru, często oprócz ścigania, dorabiając na boku w „normalnej” pracy. Uczą się życia, odporności i przyswajają wiedzę stricte żużlową. Nabierają pokory, której często naszym zwyczajnie brak. Startując zaś na przystosowanych kartofliskach, nabierają praktyki, której Polakom tak brakuje, a po którą nie odważą się sięgnąć. Może nawet niektórzy by chcieli, tylko wówczas klub w kraju zwykle się nie zgodzi. Ważne tu i teraz, a jeśli młokos przypakuje w płot na obczyźnie i osłabi ekipę, nikt na obecnym bezrybiu takiego nie zastąpi skutecznie. I kółko znowu się zamyka.

Obcokrajowiec, po kilku sezonach zimnego wychowu, jest wytrwałym, twardym facetem, któremu nie straszne przeciwności losu, a co najważniejsze, wytrawnym żużlowcem, z bagażem doświadczeń i umiejętności praktycznych. Jak kiedyś chłopak „po wojsku” nad Wisłą. Starsi rozumieją w czym rzecz. A nasi? Tam nie, bo się nie opłaca. Tu nie, bo prezes zabronił. Tam zaś, gdzie mógłbym i zarobić i się nauczyć, to mnie nie chcą, bom za słaby. Gdzie zaś mnie chcą, to ja nie chcę, bo daleko, niebezpiecznie, kopny, przyczepny tor i z kasą lipa. Ot materializm na krótką, bo juniorską, metę. Po co jednak się wysilać, skoro w Polsce, samo startowe pozwala takiemu ‘fachowcowi” przeżyć i to bez jazdy. Bierze wypłatę jako fotomodel przy prezentacji i wciąż udaje zawodnika. Płacą za „gotowość”, na przygotowanie, to i mamy tego efekty. A potem wiek juniora mija. Na seniorce nikt się o mnie nie bije, z powodu mizeroty jaką prezentuję i powoli dociera do mnie, że pora szukać nowej profesji. Albo więc łapię się jeszcze w niższej lidze za drobne, ale zaczepiam jako pomagier. Poużywałem jak gwiazda. Skorzystałem z bezgranicznej miłości i uwielbienia panienek spod parku maszyn, a teraz ból i brutalna weryfikacja nieuzasadnionego przekonania, że tak łatwo, lekko i przyjemnie będzie do końca świata i jeden dzień dłużej.

Oczywiście celowo nieco koloryzuję, ale obrazki to znane z doświadczenia i praktyki. Bywa, że z czasem pojawia się alkohol, upadek moralny, opowieści w knajpie, z czasów „kariery”, snute za piwko. Żal ludzi. Sami sobie po trosze winni, ale człowieka zawsze szkoda. Tak niestety bywa z byłymi „asami”. Wierzę jednak w pracowitość i zdrowy rozsądek chłopaków. Podobnie jak w umiejętność przewidywania ich opiekunów. Pod czapką warto mieć coś więcej niż włosy, by nie zginąć. Za tych pracoholików, chętnych i utalentowanych, trzymam kciuki. Oby spotkali roztropnych ludzi, którzy jak GPS, poprowadzą najlepszą i najkrótszą drogą do celu. A wtedy o tę wymarzoną radość i spełnienie będzie znacznie łatwiej.

fot. publiczny fb – ilustracyjne