Zapraszamy na kolejny felieton z cyklu Piórem Sieraka – żużel niezależnym okiem. (https://www.facebook.com/photo?fbid=124847723685996&set=a.124530137051088)

Oj rozpłakali nam się ostatnio żużlowi prezesi nad swym (rzekomo) niesprawiedliwym i ciężkim losem. A to któremuś gwiazdor przybił piątkę, obiecał, a później wykpił się sianem. A to innemu, kolega prezio, podkradł dogadanego ściganta, przebijając ofertę, zaś niewdzięczny zawodnik przyjął nową, konkurencyjną propozycję. Itd. Itp. Czytając te wynurzenia doznaję ataków pustego śmiechu. Jacy beznadziejni i źli ci żużlowcy. Myślałby kto. A prezesi? Wzór cnót wszelakich… .

Przepraszam. Dostałem napadu śmiechu i musiałem na chwilę przerwać. Prawda jest bowiem taka, że gdyby nie nieuczciwość bossów, nikt nie miałby okazji nikomu zrobić kuku. Kolejność zawsze jest identyczna. Najpierw szef składa propozycję, a dopiero potem potencjalny pracownik zgadza się, paląc mosty (najczęściej), bądź w akcie przywiązania (to marginalnie) odrzuca kontrakt życia. I kto tu jest kłamcą, prowokatorem, kusicielem? Przecież, że nie zawodnik.

Proponuję zatem mały test utopijno-abstrakcyjny. Prezesi siadają przy okrągłym stole, ustalają niepisane, precyzyjne zasady fair play (nie mówimy o zmowie cenowej, bo nie o to idzie), a post factum po prostu… uczciwie trzymają się ustaleń.

I znowu ten atak śmiechu. Jakieś badania muszę zrobić.