Dziś zapraszamy na ostatnią część wspomnień Zygmunta Słowińskiego, które 10 lat temu opublikował Michał Madeła na stronie sparta.wroclaw.pl.

Czerwony pasek

Ciężko mi ocenić, czy obecnie żużel jest sportem bardziej bezpiecznym. Jest z pewnością widowiskiem bardziej kolorowym, eksponowanym w mediach, zniknęła ta szarzyzna, która niegdyś miała miejsce. My w większości przypadków startowaliśmy w czarnych bądź szarych kombinezonach. W Opolu mieli nam uszyć nowe skóry. Pamiętam, że każdy chciał wybrać sobie jakiś kolor, ale magazynier zakładu zadecydował, że żadnych kolorów nie będzie, ma być na szaro. Samo w sobie to, że takie decyzje podejmował magazynier, było chore! Ostatecznie wszyli nam w kombinezony czerwone paski i to było wszystko, co wywalczyliśmy.

Zygmunt Słowiński w barwach Włókniarza Częstochowa

Pracowałem i jeździłem

Co tu dużo mówić, Sparta w latach 70 nie była już zbyt bogatym klubem. Być może też i z tego powodu wyniki nie były już tak dobre. Codziennie o 5 rano wstawałem, a na 6 jechałem do FAT-u (Fabryka Automatów Tokarskich – dop.) na „szychtę”. Pracowałem na produkcji, gdzie obowiązywał system akordowy, więc „swoje” zrobić musiałem. Fakt, że byłem żużlowcem nie zwalniał mnie od wykonywania obowiązków w pracy. Owszem, po dobrym meczu koledzy klepali po plecach i komentowali wyścigi z moim udziałem, a jak miałem kraksę i leżałem w szpitalu to często odwiedzali. Tak dziś myślę, że jak na panujące wtedy warunki to chyba i tak udawało się uzyskiwać niezłe wyniki sportowe. Po pracy łapałem autobus C, który wtedy kursował na Sępolno i jechałem do klubu. Po przygotowaniu motocykli jechaliśmy na stadion i trenowaliśmy. Po skończonych jazdach kąpaliśmy się, szorowaliśmy motocykle i z powrotem wieźliśmy je do klubu. Do domu wracałem koło 21, a następnego dnia znowu na 6 trzeba było jechać do pracy. Tak było z początku mojej przygody z żużlem. Później otrzymałem te wspomniane dwa dni wolnego na każdy mecz ligowy. Prezes firmy przez to mało się nie zapłakał, bo dobrze zarabiałem, a tutaj mnie czasem 8 dni w miesiącu nie było na zakładzie (śmiech).

Maniek nie był zły, miał za dużo funkcji

Nie bardzo rozumiem, dlaczego we wrocławskim klubie tak mocną pozycję miał jego mechanik (Marian Milewski – dop.). Ja oczywiście nie chcę tutaj źle o nim mówić, myślę jednak po prostu, iż miał on za dużo do powiedzenia jeżeli chodzi o całość zespołu. Jak ktoś zaczynał się z nim nie zgadzać, to Maniek przykręcał śrubkę i wszystko wracało do normalności. Z tym, że tracił na tym i dany zawodnik i cały zespół. A zarząd jakoś nie bardzo miał pomysł, jak nad tym zapanować. Maniek swego czasu był nawet naszym trenerem od ogólnorozwojówki, choć kompletnie na tym się nie znał. I ja raz się zbuntowałem, gdy kazał mi nosić na polanie jakieś drewniane klocki. Zresztą, nie tylko ja sie buntowałem, inni też to robili. Pamiętam takie jedno klubowe zgrupowanie nieopodal Karpacza. Po treningach pojechaliśmy z Piotrkiem Bruzdą do jakiejś małej mieścinki na obiad i oczywiście uciekł nam powrotny autobus. Do hotelu przyjechaliśmy kolejnym, ale było to już w okolicach godziny 23. Piotrek zdejmuje buty w korytarzu, a ja mówię, żeby nawet tego nie robił bo Maniek pewnie i tak na nas już czeka na pietrze i zaraz nasza obecność na tym obozie się zakończy. I rzeczywiście tak się stało, następnego dnia rano dostaliśmy zwolnienie z obozu, dodatkowo straciliśmy premię kadrową wynoszącą 900 złotych, ale jakoś specjalnie się tym nie przejęliśmy. Poszliśmy we dwójkę do kierownika pensjonatu i za prywatne pieniądze wynajęliśmy sobie pokój do końca trwania obozu (śmiech). Ale Mańka wtedy szarpało (śmiech). Oczywiście, nie uważam, że był to zły człowiek, a wręcz przeciwnie. Myślę jednak, iż zajmował się zbyt wieloma rzeczami, co ostatecznie mało komu wychodziło na dobre.

O zarobkach i miłości do żużla

Wyżyć z samego żużla z pewnością by się nie dało. Jak zdobyłeś 10 punktów to dostawałeś 800 złotych plus jakaś tam premia, czyli za dobrze odjechany mecz było to w granicach jednego tysiąca złotych. W tych latach w zakładzie pracy zarabiało się około sześciu tysięcy – to dla porównania. W Sparcie instytucja lewych etatów raczej nie funkcjonowała. Z tego co wiem, to chyba tylko Jurek Trzeszkowski, a w mniejszym stopniu Piotrek Bruzda, mieli je załatwione. Coś tam po znajomościach kombinował sobie Zygfryd Kostka, a ja miałem te wspomniane wcześniej dwa dni wolnego w pracy – przed i po meczu. Jak więc widać, tylko nieliczni startujący mieli z tego tytułu jakieś korzyści w zakładzie. Żużel był traktowany raczej jako przyjemność, którą godziło się z normalną, codzienną pracą.

Kibicujcie teraz, bo oni to słyszą?

Może to zabrzmi brutalnie, ale w trakcie wyścigu nie widzi się kibiców, nie słyszy ich dopingu. Zawodnik skupia się na jeździe i walce na torze. Brawa i wrzaski słyszy się po zakończonej gonitwie, kiedy milknie ryk silników i opadają nieco emocje. Patrząc na te jeszcze mocniej zabudowane kaski w obecnych czasach podejrzewam, że w tej materii nic się nie zmieniło. Bzdurą są słowa spikera przed biegiem, żeby kibicować teraz, bo zawodnicy jeszcze to słyszą. Dodatkowo człowieka wyłącza stres i myśl jedynie o wygranej. Raz stojąc pod taśmą i nie mogąc się doczekać na rywali zamknąłem kranik paliwa, żeby mi się gaźnik nie przelał. I oczywiście później zapomniałem go otworzyć i zostałem na starcie. A motocykle żużlowe są strasznie „paliwożerne”.

Tego już teraz nie ma

Silniki ustawia się na jak najbardziej optymalne osiągi, a nie na oszczędność paliwa, bo przez to przepala się tłok. Taki defekt miał Janek Chudzikowski, przez co nie wygraliśmy meczu w Gorzowie. Miał za mało paliwa. Mecz jedynie zremisowaliśmy co w tamtych latach i tak było naprawdę ogromnym sukcesem. Po tym zdarzeniu Zielona Góra zgotowała nam w Palmiarni (restauracja – dop.) prawdziwą fetę w podzięce za doskonały wynik na ich odwiecznym rywalu. Zielona Góra z Gorzowem funkcjonowała na tych samych zasadach co Toruń i Bydgoszcz, czyli wielkie derby o palmę pierwszeństwa. Pamiętam, że zespół muzyczny grał wtedy tylko dla nas, a zielonogórscy kibice śpiewali i bawili się razem z nami. To było naprawdę bardzo przyjemne i miłe uczucie. Teraz tego już nie ma, brakuje tej pięknej atmosfery. Jak ja startowałem, to wokół klubu kręcili się siedmioletni chłopcy i dla nich prawdziwym zaszczytem była możliwość umycia koła czy kombinezonu zawodnikowi! Teraz po zakończonym meczu zawodnik pakuje sprzęt do busa i rusza w inną część świata, jest pełne zawodowstwo. A wtedy kibice żyli startami swoich zawodników, którzy praktycznie w całości wywodzili się z tego samego miasta, byli wychowankami swojego klubu, co z pewnością wpływało na kształtowanie tej rodzinnej atmosfery. Jeszcze teraz zdarza mi się zostać rozpoznanym przez jakiegoś starszego kibice, co również jest bardzo przyjemne.

Tego wam nie daruję!

Do obecnych władz wrocławskiego klubu nie mam żalu za prowadzoną politykę kadrową. Uważam jednak, że całkowite odejście od starej nazwy zespołu było dużym błędem i nie jest to tylko moja opinia. (wywiad był przeprowadzony 10 lat temu, wówczas funkcjonował WTS czy np Atlas – red.) Przecież we Wrocławiu Sparta jest swoistego rodzaju symbolem, kibice przychodzący na stadion w dalszym ciągu dopingują Spartę. Brak tej nazwy boli mnie dodatkowo z tego powodu, że ja byłem wychowankiem Sparty, dla mnie to coś znaczyło. Tyle tradycyjnych nazw zachowało się po dziś, chociażby w Lesznie, Tarnowie czy Gorzowie. Niech w nazwie będzie miejsce dla sponsora, ale niech będzie też i Sparta. Zabolało mnie również doszczętne zniszczenie archiwum wrocławskiego klubu. Czy tak trudno było przeznaczyć jakieś pomieszczenie na przechowywanie starych wyników i pamiątek? Przecież to jest wielka tradycja! A tak wszystko poszło do pieca…

Dramatycznie, ale zabawnie

Jedna z bardziej zabawnych sytuacji przydarzyła mi się za czasów startów w toruńskim zespole. Klub na stanowisku mechanika zatrudnił człowieka, który z zawodu był chyba ślusarzem. Nie dość, że pracę otrzymał po znajomości, to kompletnie nie znał się na tym, co miał robić. Pojechaliśmy na mecz do Rybnika i przed jednym z kolejnych wyścigów mechanik miał zmienić tylne koło jednemu z naszych chłopaków. Nagle zapanowała nerwowa atmosfera, bo czasu do wyjazdu z parkingu pozostało bardzo niewiele, a tutaj wszyscy szukają nakrętki na ośkę, którą ów mechanik oczywiście gdzieś zapodział. On zmieszany też biega po parkingu i szuka zguby. Jak się później okazało trzymał tą nakrętkę cały czas w dłoni i nawet o tym nie wiedział (śmiech). Zanim zdążył wszystko skręcić zamknęli bramę wyjazdową, a sędzia wykluczył naszego zawodnika za przekroczenie czasu.

Tak to się zakończyło

Po dwuletnim pobycie na Węgrzech powróciłem do kraju i związałem się z Włókniarzem Częstochową, gdzie przejeździłem cały jeden sezon, a w trakcie kolejnego postanowiłem dać sobie spokój z żużlem. Cały czas mieszkałem w Toruniu, a na mecze dojeżdżałem. Sprzęt, z którym trafiłem w przysłowiową dziesiątkę zostawiałem na miejscu z prośbą do wszystkich, aby nie był przez nikogo innego użytkowany gdyż w końcu udało mi się go idealnie spasować do moich potrzeb. O motory zawsze dbałem, które idealnie wyszorowane po każdym pojedynku zostawały gotowe do następnych zawodów. Przed jednym z meczy zastałem mój motocykl praktycznie kompletnie zajechany, cały brudny, nie nadający się do dalszego użytkowania. To wydarzenie całkowicie mnie zniechęciło do dalszego angażowania swoich sił w drużynę. Później przyjechałem jeszcze raz do klubu zdać wszystkie rzeczy, które były ich własnością (kask, rękawice, ubiór) i w ten sposób zakończyłem swoją przygodę z żużlem. Odszedłem po cichu, bez żadnego turnieju pożegnalnego, bo mówiąc szczerze nawet nie bardzo miałem pomysł, gdzie mógłbym go zorganizować. Z pewnością o zakończeniu kariery zaważył również fakt, iż nie byłem już wtedy najmłodszy i można było spokojnie odejść i dać się wykazać młodszym kolegom, którzy dopiero zaczynali bawić się w żużel.

Podsumowując…

Jeżeli miałbym wybrać miasto, w którym startowało mi się najlepiej bez wahania wskażę Wrocław! Ja stąd odjeżdżałem z bólem serca, tutaj byłem wychowany, a z miejscowymi zawodnikami byłem bardzo zżyty. Pamiętam szczególnie takie jedno zdarzenie. Mecz rozgrywany na Stadionie Olimpijskim, był to środek lata więc było bardzo gorąco. Ja jechałem całkiem nieźle. Kostek Pociejkowicz w swoim samochodzie miał całą skrzynkę piwa, którą trzymał w przenośnej lodówce. Po zakończonym meczu wsiadłem w jego samochód i pojechaliśmy do Hotelu Wrocław, który mieścił się przy ulicy Wyścigowej. Tam przeszedłem z nim „na ty”. Wypiliśmy po małym kieliszku, Kostek wyciągnął dłoń i rzekł – „od dziś mów mi Konstanty”. Nie powiem, czasem po meczu trzeba było wypić piwko albo małego kieliszka, bo to upuszczało te wielkie emocje nagromadzone w człowieku w czasie meczu. Największa adrenalina zawsze wydziela się w chwili zapalenia zielonego światła na starcie. Po tym patrzysz na taśmę, serce wali jak szalone a ty myślisz tylko o jak najszybszym wyjściu ze startu i wygraniu całego wyścigu. Po puszczeniu sprzęgła jest już luźniej, bo jak jedziesz – tak jedziesz. Ale sam moment startu to prawdziwe rozsadzanie organizmu od środka. Lubiłem ryzyko związane z uprawianiem sportu żużlowego, jednakże nigdy nie myślałem o tym, że mogło by mi się coś stać. Stając pod taśmę nigdy nie myślałem o tym, że mogę mieć wypadek i zostać kaleką do końca życia. Czy się bałem? Chyba tylko szaleniec by się nie bał… Ja odczuwałem dwa rodzaje bojaźni: za wynik oraz o zdrowie z czego tą ważniejszą była za wynik. Nigdy nie myślałem, że wyjeżdżając z parkingu mogę do niego nie powrócić, bo jak bym tak myślał, to po co w ogóle startować? Lepiej od razu odstawić motocykl na bok i mieć to z głowy. A podsumowując już same starty, to myślę, iż nie były one najgorsze. W danym zespole najlepszy nigdy nie byłem, ale też nie nie pałętałem się na samym dnie. Przeważnie udawało mi się plasować w tej lepszej połówce zawodników. Już teraz – po zakończeniu przygody z żużlem wiem, że czasami za szybko wracałem na tor przez co zdobywałem mniej punktów aniżeli mógłbym zdobyć startując w pełni sił.

Zdjęcia z archiwum Zygmunta Słowińskiego