Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka ( https://m.facebook.com/photo.php?fbid=122163705956263907&set=a.122096781884263907 )
Otóż gruchnęło. Stal Gorzów bankrutuje. Ale. Ale. Nie tylko Gorzów stąpa po kruchym, finansowym lodzie. A miało być tak pięknie. Kamery, wywiady, panienki w strojach ludowych. Niby najlepsza liga świata. Niby najbogatsza. I taka w ogóle… naj. Jak to możliwe? Bardzo prosto. Popyt zdecydowanie przewyższył podaż, więc rajderzy korzystali bez umiaru. Nie jestem tylko przekonany, czy czas przeszły ma w tym względzie praktyczne uzasadnienie. Kluby? Prezesi? Starali się sprostać wymaganiom gwiazd. Inaczej tutejsi Taplarscy zjedliby ich na surowo. Gdzie by to nie było. Ze świadomością i premedytacją podpisywali kontrakty ponad miarę możliwości budżetowych. Hipokryci, którzy w tamtym czasie domagali się tej czy innej gwiazdy w składzie z podpisaną Umową, dziś wystawiają bonzom taczki i udają zaskoczonych, mimo wcześniejszego doradzania szefom natychmiastowej dymisji jeśli ten czy ów grajek w klubie nie zostanie albo też doń nie trafi. Naciskało kibolstwo. Gwiazdorzy windowali żądania ponad miarę. A prezesi? Niektórzy ulegli i teraz… albo zostali sami, albo nie pełnią już swych funkcji.
Mnie przy okazji mierzi coś innego. Rozumiem Cegłę, że murem stoi za zawodnikami. Rozumiem, że skoro coś podpisano, to należy dotrzymać, a nie zmieniać konie w trakcie przekraczanie rzeki. Rozumiem, że ściganci mieli prawo oczekiwać parafowanych kwot w narzuconych przez siebie prezesom terminach i nieuzasadnionych, kosmicznych wartościach. Niech będzie. Tylko. Punkt A – sami podcinają gałąź na której siedzą. Są bezwzględni i bezczelni w pertraktacjach, które to nie mają nic wspólnego z równouprawnieniem stron. To oni rządzą, więc… hulaj dusza – piekła nie ma. Ewidentnie działają w perspektywie na własne nieszczęście, ale też (przede wszystkim) tracą ich słabsi sportowo, bądź młodsi koledzy dla których coraz bardziej brakuje siana. Punkt B – klubów ubywa, zatem ubywa miejsc pracy – wniosek? Przewaga popytu nad podażą za chwilę się skończy i trzeba będzie prosić o robotę, w miejsce walenia pięścią w stół trzaskania drzwiami i robienia z gęby cholewy, a wtedy… prezesom przypomni się kto i jak „negocjował” wcześniej. Punkt C wreszcie. To co żużlowcy zarobili, a ściślej – co zostało im wypłacone, nawet jeśli stanowi ledwie połowę sum zapisanych w Umowach i tak daje per saldo tyle ile jeszcze 5 lat temu wystarczyłoby na dwa sezony startów zawodnika w tym samym klubie często z lepszym skutkiem sportowym. Zatem? Znaj proporcjum mocium Panie. Nie otrzymali rajderzy całych kwot, ale też bieda im nie grozi. Co innego ci słabsi, z drugiego szeregu i juniorzy. Tam (z bardzo nielicznymi wyjątkami) kokosów nie było i nie ma. Jeśli oni nie dostaną przelewów – leżą i kwiczą.
Wnioski? Gwiazdy sobie poradzą. Fu fu mają ponad zasługi. Pomyślcie. Jeździec nr1 w klubie zarobił łącznie 3 miliony. Jedynie za sezon. Ligowy. Nie liczymy, nazwijmy to – dochodów własnych (sponsorzy indywidualni, turnieje, obce ligi itd.). Młody ma „ledwie” 300 tysięcy. I co robimy? Płacimy „sprawiedliwie”, bo proporcjonalnie. Po połowie. Lider otrzymuje 1,5 miliona. Junior 150 tysięcy. Policzcie sobie nakłady na sprzęt (silniki, ramy, części, tuning itp.itd.), przejazdy, logistykę. Dołóżcie pensję choćby jednego mechanika, co przy startach w minimum 50 imprezach, oprócz rozgrywek krajowych w lidze (U24, młodzieżówki, turnieje, daj Boże ligi zagraniczne) staje się nieodzowne – okaże się, iż małolat dokłada do interesu a… nie ma z czego. Wyżeracz za 1,5 bańki spokojnie ogarnie koszty i jeszcze zostanie mu spora sumka w skarpecie, zaś do kompletu drugie tyle „w pamięci” na czysto. Nie wypłacą? Wypłaczemy się na łamach, napuścimy kibiców, skrajnie – poskarżymy się federacji i… prezes będzie musiał, albo przestanie być hersztem. A zawodnik zaplecza albo młodzi? To przecież nie problem gwiazdora. Skwituje prezesa – trzeba było umieć liczyć i natychmiast dozna wybiórczej amnezji w kwestii dysproporcji stron w negocjacjach, że tak to ujmę.
Podsumowując. Początek końca E-lipy to nieudolność działaczy (tak centrali jak też klubowych) i brak sensownych decyzji. Sensownych, czyli rzeczywiście obniżających koszty i przynoszących pożytek w postaci napływu świeżej krwi do dyscypliny. Globalnie. W dalszej konsekwencji – marnowanie coraz wyższych kwot pojawiających się w żużlu, lecz idących w lwiej części na przemiał, po którym nawet ślad nie zostaje. Gorzej. Pozostają… horrendalne długi. I wreszcie – głupota uczestników „zabawy”, bez refleksji i szerszego oglądu kłopotów zwijającej się dyscypliny (dotyczy głównie zawodników, ale też ich bezpośredniego, nie zawsze niezbędnego, zaplecza). Liczy się tu i teraz, a po nas choćby potop. To wciąż pokutujące podejście.
Zatem? Umów naturalnie należy dotrzymywać. Warunki tychże negocjować rozsądnie, szczególnie po stronie szantażowanych klubów. Krótko. Nie stać mnie – nie podpisuję. Czy ktoś zaparafował jakieś tajemnice negocjacji? A jeśli nawet. Można pokazać skalę żądań, bez szczegółów i personalizacji. Na przykład – stać nas na kontrakt 2 bańki dla lidera za sezon, ale na ten moment bożyszcze tłumów za takie „drobne” nie zgadza się startować, ponieważ rzekomo inni proponują 2,5. My mamy na sezon 10 baniek na cały klub, więc wyżej nie wydolimy. Owszem. Skusić grajka można nie tylko kasą. Organizacja klubu. Dostęp do najlepszych dzieł najlepszego tunera. Mądrzy ludzie przy drużynie w trakcie meczu, potrafiący skutecznie ocenić zamiast zawodnika na jakich ustawieniach fura „pójdzie” i takie tam… team spirity. To jednak buduje się latami. Na opinię klubu w środowisku ścigantów też należy umieć zapracować. Tak czy siak bez zdrowego rozsądku po wszystkich stronach barykad nic nie osiągniemy. Początek? Odpowiedzialność zarządów klubów własnym majątkiem za finanse? Tak było za czasów stowarzyszeń. Radykalnie, ale być może z efektami. Tylko który prezes ma za obrazem dajmy na to 6,5 bańki żeby zasypać dziurę po… sobie. Ten przepis raczej był martwym zapisem. Zminimalizowanie presji degradacji? To powód uginania się wielu prezesów. Minimum 10, a najlepiej 12 zespołów w górnej lidze. Świeża krew. Dużo miejsc pracy. Znacznie mniejsza presja. Naturalnie wymuszone niższe kontrakty zawodników, bo to dziś praktycznie 3/4 gigantycznych kosztów. Czy w ogóle play off, czy np.tylko 4 pierwsze ekipy o medale, to kwestia wtórna. I to jest według mnie dobre, acz nie idealne rozwiązanie. Pozostałych ulokowałbym w jednej, niższej lidze i po problemach. Naturalnie nikt nie da gwarancji, że nie objawi się jakiś nowy Nawrocki, czy inny Knop i że nagle wszyscy jak jeden będą wobec siebie lojalni przy tym rozsądni. Ryzyko jednak, przy większej liczbie zespołów – maleje razem z kosztami a zatem docelowo kwotami zobowiązań.
I żeby zakończyć konkretnie. Cyferki. Kiedy w 1996 roku GKM debiutował w ówczesnej Ekstraklasie jego budżet, roczny, na cały zespół z aktualnym mistrzem świata w składzie (B.Hamill) ledwie sięgał… miliona złotych. Za dolara, po denominacji, płacono 2,74 zł. Na okrągło roczne koszty zamykały się kwotą rzędu 400 tysięcy dolarów. Na dziś to 1,60 miliona złotych. 1,6 a nie 16 milionów. Zadłużenie GKM w roku 2002 to był poziom „ledwie” 600 tysięcy złotych. Ono spowodowało upadek klubu. Dziś „zabawne” sumy. Ale. Samorządy nie miały narzędzi prawnych aby wspierać finansowo stowarzyszenia. Jedynie sport młodzieżowy i szkolny mógł liczyć na niewielkie dotacje z tego źródła. Telewizja początkowo kazała sobie płacić za relacje (nieliczne) z zawodów, by stopniowo przejmować prawa albo to nieodpłatnie, albo to za czapkę śliwek. Nie było Sponsora ligi, a federacja raczej czerpała niż wspierała. Prywatny sponsoring raczkował, jak ówczesny biznes, zaś kwoty przekazywane klubom nie powalały. Nie było internetu, więc siłą rzeczy nie istniały np.zrzutki. Takie to były realia i jakoś… wszystkim się opłacało. Co przeszkadza teraz?
Przemysław Sierakowski
Fot.ilustracyjne publiczny FB