Zapraszamy na kolejny artykuł Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)
Kiedyś to były czasy! Dziewicze, rzekłbym. Skoro ten rodzaj nostalgii już mi wielu przypisało – niech będzie. Silniki remontowało się śrubokrętem, pilnikiem i papierem ściernym. Najwyżej dwa, góra trzy razy w roku. Wówczas także kombinowano, jak sobie „pomóc”, choć współcześnie określilibyśmy to najwyżej siermiężnymi próbami ugrania czegokolwiek.
Tory były ciężkie, wymagające, zbronowane po kolana i mokre jak błotko w SPA. Potrzebna była więc odpowiednia fura, najlepiej spompowana ponad fabrycznych 75 koni. Tak, żeby kleiła i niosła do sławy. Co robiono? Na tylnej oponie nacinano nożykiem „dodatkowe” klocki ponad to, co fabryka dała. Koło lepiej i szerzej kładło się na nawierzchni, a mocny silnik wyciągał żużlowca i szybko i do przodu. Co jeszcze? Sześciokrotnego mistrza świata Ivana Maugera posądzano, skąd my to znamy, o używanie nitrometanolu jako paliwa, takoż, by sprzęt wzmocnić na kopnych torach. Gdy zdarzyło się jechać na twardym, dla odmiany do baku dolewano wody, by paliwko rozcieńczyć. Takie prekursorskie igraszki.
Współcześnie poszło to znacznie dalej. Kopy nie ma, więc teoretycznie nie ma gdzie pędzić po sławę. A tymczasem okazuje się, że średnia prędkość przy rekordzie toru w latach osiemdziesiątych wahała się na poziomie poniżej 90 km/h, a obecnie dochodzi do 120! Cud? Wedle słów Mirosława Dudka, podczas treningu w Tarnowie, swego czasu policjanci „wysuszyli” na wejściu w drugi łuk prawie 140 km/h. Skąd takie drastyczne różnice? Teraz to motocykl prowadzi zawodnika, a nie odwrotnie. Jeśli jesteś idealnie doklejony, a „po drodze” nie trafisz na koleinę lub bardziej deszczowy fragment toru – gnasz na złamanie karku. Jeśli nie daj Panie cokolwiek przeszkodzi, nie masz szans. Motocykle kompletnie zatraciły sterowność. Wszystko przez krótki skok, radykalnie zwiększone obroty i rosnącą moc. „Poprawili” cudotwórcy, że nic tylko wpisać do regulaminu po minimum cztery karetki na mecz. Żadne gwałtowne zamknięcie gazu, żadne wybicie z uślizgu, żaden ruch klamką nic nie da, tym bardziej, że praktycznie nie ma na to czasu. Pamiętacie „dzwon” Fricke podczas SGP na Narodowym? Jechał z przodu, nieatakowany, z przewagą. Wpadł w przyczepne i w jednej chwili liczył parowozy. Nic nie był w stanie zrobić. A to wszystko przy ponad 120 km/h, jak nie lepiej. Co z tego, że mamy dmuchawce w łukach. Nadal nie zmieniły najważniejszego. Rider przy upadku wpada pod baloty, a za nim gna fura i wali w plecy karterami silnika. Dmuchane bandy pomagają przy upadkach „pod kamerę”, ale te zwykle są mniej groźne. Te koszmarne wyglądają zrazu niewinnie, tylko tu dmuchawiec w niczym nie pomaga. Przy braku sterowności maszyny zawodnik nie ma szans uniknięcia kolizji. Silnik skleja gwałtownie i fura w sposób niekontrolowany frunie w powietrze, a młody, nieopierzony stażysta gotów jeszcze odruchowo przymknąć klapę i… po nim. Mimo postępu technologicznego upadków jednakowoż nie ubywa… . Moim skromnym zdaniem, głównym winowajcą jest tu krótki skok. Cała reszta, to jedynie następstwa drastycznie wzmocnionych możliwości ingerencji i „poprawy”.
Niedawna dyskusja o żużlowym wyścigu zbrojeń, sprowokowana wypowiedziami Leszka Demskiego i Jacka Filipa a propos Grigorija Łaguty i koloru płomienia spod jego silnika przeszła do historii. Zrazu Demski usiłował udawać post factum, że problemu nie ma. Jakby nie on go wywołał, a ściślej zainteresowanie mediów. Bagatelizował, szydził i obśmiewał własną awanturę. Nieładnie. Palnąłem i się pomyliłem. Dobra. Przepraszam. Nie palnąłem? To skoro wykrztusiłem „A”, pora na ciąg dalszy. Żarcik o kulkach do prania z Tesco był raczej przeciętny. Z dwojga złego wolę słuchać tego, który wie co mówi, niż tego który mówi, co wie. Prezentacja sposobu kontroli gaźnika takoż niczego nie wyjaśniła. Demski nie odniósł się do zarzutów o możliwe podmiany, bądź fałszywe znaczniki u zawodników. Pokazał jedynie jak to się obecnie robi i zamknął, swoim zdaniem, temat. Otóż niczego nie zamknął.
Ten który wie co mówi, tu Tomasz Gollob, nie „czepiał” się rzekomego nitro metanolu w bakach, dosypek i domieszek, również nie pociągnął wątku ewentualnej podmiany gaźników, ale… . Stwierdził, że możliwe są kombinacje z olejem silnikowym. Inny, nowy skład mieszanki, to może być rzeczywiście klucz do „sukcesu”. Wyprzedzałeś kiedyś na ulicy? Jeśli tak, to wiesz, że moc to nie wszystko, choć ważna. Jeszcze ważniejsze jest błyskawiczne zebranie się silnika i gwałtowne przyspieszenie. O to idzie w speedway’u. Nitro metanol nie musi pomóc, bo wzmacnia osiągi, zatem na twardej, dominującej we współczesnym żużlu, nawierzchni raczej przeszkodzi niż pomoże. Zawżdy olej był rycynowy, stąd charakterystyczny zapach „żużla”, wprost idący od przepalonego, wyrzucanego wprost na tor oleju, mylony często z bezwonnym metanolem. Dziś oleje mamy przeróżne. Chemia, syntetyki, domieszki są jak dopalacze. Wystarczy zagadnąć biegłego chemika lub podsłuchać u konkurencji i jedziemy. Tylko przy 140km/h jawi się pytanie dokąd? Za nami sezon pełen dramatycznych karamboli i kilku „mocnych” kontuzji. W Australii walą w beton jak na zawołanie. Rzekomo tylko dlatego kończy się gipsem, że tory są fe i niedostosowane, a dmuchawce mają być lekiem na zło. Czyżby? Nie byli i nie są to zawodnicy anonimowi. Do czego prowadzi więc wyścig zbrojeń? Kontuzje, coraz większe prędkości, brak sterowności motocykli i jakiejkolwiek walki na torze – do tego prowadzi. I jeszcze. Częstsze zapisy 3,0,2,0,3, bo inaczej nie można. Masz furę sklejoną do toru – jedziesz. Nie masz – „śliwka”. Przegapisz coś przy zgarnianiu od płotu luźnej nawierzchni i polewaniu, nie zmienisz ustawień i znowu gong.
Postępu i rozwoju technologii nie zatrzymamy. Tylko ile zostało przez to żużla w żużlu. Było przyczepnie – było ściganie. W znacznie większym stopniu decydowały umiejętności zawodnika niż sprzęt, a zabawa była znacznie tańsza dla uczestników. Obecnie to silnik kreuje wynik. Do tego a to bezdętkowce, a to inne „cuda na kiju”, które w zamyśle jeszcze podkręcają osiągi, zatem wprost zwiększają ryzyko. Jak swego czasu stwierdził Artiom Łaguta, a wielu innych potwierdza te spostrzeżenia – nie masz fury, nic nie zwojujesz. Jak więc sprawić, by żużel pozostał romantycznym sportem, a nie swoistą Formułą1 dla wąskiej elity, przy tym praktycznie bez zaplecza? Cytując towarzysza Wiesława – „staliśmy na skraju przepaści, a teraz zrobiliśmy solidny krok w przód „. Demski obśmiewał i bagatelizował, udając, a w zasadzie próbując udawać, że nic się nie stało. Współsprawca poprzedniej dyskusji, Jacek Filip wycofał się rakiem, z kosmicznym przyspieszeniem. Byli zawodnicy niby coś słyszeli, ale nie wiedzą i nie widzieli. Tylko Tomasz Gollob i Mirosław Dudek mieli odwagę publicznie sugerować, że coś jest na rzeczy, przy tym uzasadniając wiarygodnie swe obserwacje, nie przesądzając przy tym, czy haker znowu wyprzedził antywirusa.
Będę się powtarzał. Moim zdaniem najważniejszym ruchem byłby powrót do długiego skoku z jednorazowym, wywołanym w ten sposób, radykalnym obniżeniem mocy z obecnych 75 nawet do około 60 koni. Kibica nie interesuje, co ścigant ma pod tyłkiem, ile „to” potrafi i jak wiele kosztowało. Im więcej owych ścigantów, Im mniejsze znaczenie zdecydowanie tańszego sprzętu pod nim. Im więcej brawury, mijanek, fajerwerków i finezji – tym lepiej. Więcej żużla w żużlu chciałoby się zakrzyknąć.
Mawiał ostatni premier PRL Rakowski, że co nie jest zabronione, jest dozwolone, by zachęcić rodaków do przedsiębiorczości. Pora chyba, przynajmniej na szlace, postawić ścianę, bo owa „przedsiębiorczość” ewidentnie przynosi zgubne skutki. Czy rzeczywiście trzeba kolejnej śmierci zawodnika(ów), by odpowiedzialni w FIM i PZM raczyli się obudzić, zauważyć i skutecznie zapobiegać nieszczęściu pięknej dyscypliny? Jeśli mecz będzie pełen emocji, dramaturgii, zwrotów akcji, wyprzedzeń, ułańskiej fantazji, adrenaliny – tym bardziej kibice będą zachwyceni. Bez względu na to, czy zawodnik ma do dyspozycji furę z 75-cioma końmi za 150.000,-, czy „tylko” fabrycznego klamota, z długim skokiem, o mocy „ledwie” 60 koni za 15.000,-. Ja tam wolę wyścigi przez duże „W”, a nawet duże „Ż”.
fot. publiczne fb
Nowe komentarze