Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)
Dziś o tym czego nie ma i prędko nie będzie, a byłoby potrzebne, wręcz niezbędne.
Na pierwszy ogień – klubowi medycy. Głowa pod pachą, facet o kulach „biegający” po parku maszyn, krew w bucie wylana po wyścigu, obojczyk opatulony bandażem elastycznym, niedoleczone złamania, zimne, nie przewodzące dłonie, wstrząśnienie mózgu po nokaucie, nazywane branżowo „liczeniem parowozów” (brak przymusowej przerwy w treningach i startach jak w boksie). Sporo tego. Możesz mrugnąć? Ok – zdolny. Znacie? I nic się nie zmieniło. I nie zmieni. Za duża kasa w obiegu. Żałuję. Chłopaków mi żal, choć oni sami (niektórzy) gotowi mnie zrazu zlinczować za takie podejście. Twardziele. Tylko potem, na stare lata wychodzi. Tu łupie, tam strzyka. Nie masz świadomości pośród zainteresowanych, a nie masz, to należałoby tę nakazać. Tylko kto się poważy?
Osiągi wciąż najważniejsze. Tunerzy rządzą i dyktują warunki (ceny). Asfaltowe, równe tory, bezdętkowe opony, zmiana techniki. Noga z haka i w poprzek, lewa za bagażnikiem, zadek na pałąku. Długi skok w odstawkę. Koszty kosmiczne i szalejące jak grypa w Naprawie. I co dalej? Odwodnienia liniowe, plandeki. Cuda na kiju. A tu w prognozie mżaweczka i… mecz odwołany. A ja tak nieśmiało zapytam – to na mokrym, nie daj Panie delikatnie przyczepnym, już się nie da? Pisałem swego czasu, że w tym względzie daleko nam do Skandynawów. U nich sprzętu drogowo-budowlanego do wyboru od koloru. Spadnie ulewa, ściągają wierzchnią warstwę glapska. Dalej rototiler. Lekko bronują. Równają. Ubijają. I za godzinę można śmigać po twardym, delikatnie odmoczonym, ale gładkim jak stół torze. A u nas? Dwa potężne ciągniki, a za każdym 20 kilo dwumetrowego ceownika. Tyle. Made i Sweden? Oj przydałoby się.
Co jeszcze „miało być”, czy raczej wciąż „ma być”? Fundusz dla byłych gladiatorów, w połączeniu z kartą weterana sportu żużlowego, choćby uprawniającą do bezpłatnego wstępu na każde zawody w Polsce. Podobno „się tworzy”. Tylko niewiele o tym w mediach, jeśli w ogóle coś jest na rzeczy. Łacniej wypuścić filmik z byłymi gwiazdami reklamujący dobrodziejstwa szerokim strumieniem płynące z fundacji PZM. Tylko czy prawda, ściśle codzienność jest aż tak różowa jak w spocie? Śmiem powątpiewać. Odpis emerytalny od współczesnych gladiatorów. Takoż nie za głośno. Wciąż tylko akcje i hojne portfele kibiców. Zrzutki, zbiórki itp. itd. Telefon z psychologiem sportu niby jest, a też jak by go nie było. Znaczy nie ma poszkodowanych i potrzebujących? Takoż polemizowałbym.
Komisarze za to są, mają się bardzo dobrze i nadal są mądrzejsi od najlepszych, najstarszych i najbardziej doświadczonych toromistrzów. Kilka kropel z nieba i niewielki deszczyk „torpeduje” wysiłki. Czyli kto rządzi? Toromistrz – nie. Komisarz – nie. Pogodynka rządzi. Jedna była nawet dyrektorką ekstraligowego klubu, ale i to się nie sprawdziło. Nie pomogła. Co nas czeka? Żużel w hali? Skoro pogodynka ma siłę sprawczą, a drobna mżawka niweczy spektakl – czemu nie. Ma być ciepło, słonecznie, gładko, równo, twardo i komfortowo – przecież milionerzy nie będą się taplać w błocie i ryzykować na kopnym kartoflisku. Krajobraz jak po wykopkach, albo nie daj Boże po wyrębie Puszczy Białowieskiej? Kto by tam nadstawiał karku. Rację miał Eryk Jóźwiak mówiąc publicznie, że jego zawodnicy wolą wygodne, niezbyt męczące ścieżki. Połajankę uskutecznił w mediach i to dyskwalifikowało treść, jaka by nie była. Brudy pierzemy w domu. Ale trudno nie przyznać racji gdańskiemu menago. Za duża kasa żeby ryzykować.
Kolej na niemych rozjemców. Nadal niemych, bo z zamkniętymi ustami, bez prawa głosu. Ostatnio zaś objawiły się do kompletu zawrotne kariery niektórych arbitrów, z pominięciem i na skróty. To też interesujący wątek. Wymienić personalia? Zbytek łaski. Spójrzcie na nazwiska – najlepiej od góry i od najbardziej kontrowersyjnych decyzji pierwszych kolejek. Sami odgadniecie. Arbitrzy zaś nadal bez możliwości obrony dobrego imienia oraz publicznej polemiki. Szef – krytykant wijący się jak piskorz, przyznający przy tym radośnie klapsy i laurki wedle… uznania. Robi to za wszystkich. Naturalnie jest przy tym idealny i nieomylny. Prawdziwa krynica mądrości. Swoim zdaniem. I tyle. Tak zostało i zostanie.
Rada dla błądzącego GKM? Powielić „ślad wrocławski”. Nie, Nie o zawodników i kolejne wypożyczenia idzie. W połowie lat dziewięćdziesiątych, za kadencji dr. Ryszarda Nieścieruka, Wrocław zdobył trzy tytuły DMP z rzędu. Zaryzykował wówczas prezes Rusko. Ściągnął na wyłączność Otto Weissa. Tunera z Niemiec. Ten przygotowywał silniki, doglądał motocykli, ustawiał i uczył nasze gwiazdy korzystania. Dobrych nawyków uczył, dziś powszechnych, a wtedy nowych i nieznanych, ma się rozumieć więc – nie stosowanych. Co to ma do szukających prędkości i formy grudziądzan? Ano tyle, że w dobrych relacjach z klubem jest imć Fijałkowski (nie mylić z Fiałkowskim), wieloletnia prawa ręka Flemminga Graversena. Dać Graversenowi wyłączność na zespół, tłumiąc ewentualną niechęć pojedynczych buntowników. Niech siedzą Darek z szefem ile trzeba nad Wisłą, doglądają, ustawiają, regulują, uczą. Gorzej nie będzie. No i z Pludrą bym nie czekał. Och nie! Nie chodzi o brak odwagi trenera i nieobecność młokosa w XIV wyścigach z Częstochową u siebie i Gorzowem na wyjeździe. Idzie o prekontrakt. Najlepiej od razu na 3 sezony. Do końca U24. Można stawiać na chłopaka i promować, ale… mając zabezpieczony własny interes. Opowieści z cyklu poczekamy, zobaczymy odłożyłbym na półkę z abstrakcją. Jak Kacper wypali, to zanim w GKM się zastanowią, jego już nie będzie. Gdyby zaś miał nie wytrzymać sodówki po tym fakcie (kontrakt), to zawsze można szukać wariantu zastępczego, jednak dopiero po zabezpieczeniu własnego interesu. Trochę ryzykuję tym wpisem teraz. W niedzielę Gołębie połkną Byki na surowo. Wszyscy pojadą dwucyfrówki (mam nadzieję, że z Krakowiakiem w składzie) i będę musiał odszczekiwać. To prawdopodobne. Prawie jak spełnienie obietnic przez polityków. Ale jednak jakieś prawdopodobieństwo istnieje.
No i na deser. Kontrakty na kwotę = minimalizacja ryzyka dla ściganta. Wszyscy tak mają, a szlaka… oryginalna. Przydzwonił Woryna i pauzuje, a zarobki ulatują wraz z vacatem w składzie. Przy okazji klub zbiera bęcki. Tak jak powiedział swego czasu Jurek Mordel. Wystarczy złamany paznokieć i cały misterny plan zespołu na sezon leży w gruzach. To może 10, albo nawet 12 drużyn w E-lipie? Byłoby kiedy i na kim odpracować. A tu ledwie 14 spotkań i… wakacje. Kiedy trzeba nie potrafią się marynarki postawić, zawalczyć, ale gdzie można bez ryzyka własnego, rozdzielić kuksańce metodą dekretu – zostawiają sprawy własnemu losowi. Hulaj dusza piekła nie ma. I tak pokutuje odwieczny „system” wynagradzania wyłącznie za zdobyte punkty. Dziwicie się zatem klubowym lekarzom, tym z dzisiejszego wstępu? Ja wcale. Skoro zarabiam 14 razy w roku, bo głównie z ligi, to i nie stać mnie nawet na jedną kolejkę absencji. Nie szokuje więc, że stopniowo „kwoty na przygotowanie” zaczynają stanowić lwią część kontraktów. Życie wymusza zmiany. Ale z głową pod pachą, wciąż mogę mieć papier żem zdolny do jazdy. Kasa Misiu. Kasa ucieka.
fot. ilustracyjne publiczny fb