Rafał Haj urodził się 30 maja 1978 roku we Wrocławiu. Jest wychowankiem Sparty Wrocław. Licencję żużlową zdobył już w wieku 16 lat – w 1994. Jednak wówczas we Wrocławiu było ogromna konkurencja jeśli chodzi praktycznie o cały ligowy skład. Raqfał Haj zadebiutował w rozgrywkach ligowych w 1996 roku. Było to w wyjazdowym meczu 7 rundy DMP, 19 maja 1996 roku. Wówczas Sparta jeździła w Toruniu przeciwko Apatorowi. Gospodarze wygrali wówczas 46-31, a sędzia przerwał mecz po 13 biegach z powodu opadów deszczu.
Rafał Haj pojechał w jednym biegu i nie zdobył punktów. Pierwszy punkt wywalczył już w kolejnym meczu. 26 maja 1996 roku Sparta podejmowała Stal Gorzów. Rafał Haj w trzech biegach zdobył 1 punkt, a Wrocławianie zremisowali to spotkanie (było 45-45).
W latach 1996 – 1998 Rafął Haj występowął we wrocławskiej Sparcie. Najlepszy sezon odjechał w 1998 roku, na drugim szczeblu rozgrywek ligowych w Polsce. W 21 meczach odjechał 63 biegi, zdobywając 83 punkty i 28 bonusów. Dąło mu to średnią 1,762 pkt./bieg.
W sezonie 1999 reprezentował barwy ŁTŻ Łódź, a w następnym Wandę Kraków. Po czym w wieku 22 lat zakończył żużlową karierę.
Rafał Haj jest brązowym medalistą młodzieżowych mistrzostw Polski par klubowych (Piła 1998). Dwukrotnym finalistą turniejów o „Brązowy Kask” (Bydgoszcz 1996 – XVI miejsce, Piła 1997 – VII miejsce). Finalistą turnieju o „Srebrny Kask” (Leszno 1997 – VIII miejsce). Finalistą turnieju o „Złoty Kask” (Wrocław 1998 – XVI miejsce).
Po zakończeniu kariery sportowej został mechanikiem. Pracował m.in. w zespole Grega Hancocka. Obecnie wspiera team Macieja Janowskiego i prowadzi sklep z częściami do motocykli żużlowych.
Poniżej prezentujemy wypowiedź Rafała Haja do portalu redbull.com:
Moja przygoda z żużlem zaczęła się ponad trzy dekady temu, dokładnie w 1991 roku, dość naturalnie, bo… mieszkałem bardzo blisko wrocławskiego stadionu. Do tego sportu dosłownie przyciągnął mnie huk motocykli! Co kilka dni słyszałem w domu potężny hałas, więc wiadomo było, że pewnego razu zechcę sprawdzić, skąd pochodzi. Pamiętajmy, że to były zupełnie inne czasy, w Polsce zmieniały się epoki, ale nadal było szaro i przaśnie, także w sporcie. Wszystko, co wykraczało poza tę szarzyznę, w naturalny sposób intrygowało. Jak dzisiaj to wspominam, to się uśmiecham, ale to była moja młodość.
Zajrzałem na Olimpijski i… zostałem na trzydzieści lat. Najpierw trafiłem do szkółki żużlowej, potem zdałem licencję i stałem się zawodnikiem. Reprezentowałem trzy kluby, jednak trzeba przyznać, ten etap życia skończyłem stosunkowo szybko. Ale speedway to coś, co uzależnia i trzyma przy sobie przez całe życie. Jak raz w to wejdziesz, zostajesz na dobre. Chciałem być przy tym sporcie i przy motocyklach, więc zostałem mechanikiem. Pierwszy swój sezon przepracowałem z Jackiem Krzyżaniakiem, potem był rok u Roberta Dadosa i… 15 lat z Gregiem Hancockiem! Teraz najbliżej współpracuję z Maciejem Janowskim, ale chętnie pomagam też kilku młodszym zawodnikom.
15 lat z Gregiem Hancockiem uczy wszystkiego. To jest gigant – sportowy, mentalny, ale także osobowościowy. Na każdej płaszczyźnie był wzorem i można było się od niego naprawdę dużo nauczyć. Niewielu potrafiłoby, przy tak znakomitych osiągnięciach, zachować naturalność i normalność. Greg nigdy się nie zmienił i praca z nim zawsze była wielkim wyzwaniem, swego rodzaju nobilitacją, ale też niezmiennie dobrą zabawą. Ciężko znaleźć słowa, by opisać jego zasługi i doświadczenie. Nikt, poza nim, nie rywalizował na najwyższym poziomie i nie sięgał po laury w takim wieku. Na niego czas nie działał, dlatego pobił wiele rekordów w Speedway Grand Prix: jest najstarszym mistrzem, najstarszym zwycięzcą rundy, ma na koncie najwięcej turniejów itp. Mega facet!
Jestem mu bardzo wdzięczny, bo wielu rzeczy w moim życiu na pewno by nie było, gdyby nie Greg Hancock. Jak wspomniałem – byłem zwykłym chłopakiem, który mieszkał blisko toru żużlowego, a dzięki pracy z „Herbiem” zwiedziłem kawał świata, pomagałem mu na najsłynniejszych stadionach i naprawdę wiele się nauczyłem. Tak naprawdę, to nie zajmowałbym się tym, co teraz robię, gdyby nie Greg. Wiele lat przy nim otworzyło mi szereg możliwości. Poza tym, że pracowałem z wielkim mistrzem i mogłem codziennie przekonywać się, co stoi za sukcesem w sporcie, nawiązałem mnóstwo kontaktów, które pozwoliły mi rozkręcić biznes z częściami i materiałami eksploatacyjnymi. Gdybym siedział w warsztacie na stadionie, wszystko na pewno potoczyłoby się inaczej.
Hancock uwielbiał eksperymentować i sprawiało mu to autentyczną radość. Na każdą zimę kompletował zestaw nowinek technicznych, zabierał to wszystko do swojej ukochanej Kalifornii i tam testował, testował i testował w nieskończoność. To był jego sposób na progres w speedway’u, ale też wielka pasja. Ludzie nie wiedzą, ile czasu i energii poświęcał na to, by się rozwijać, niezależnie od tego, ile miał lat na karku. A razem z nim, tak naprawdę, rozwijał się żużel.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Wszyscy oszaleli niedawno na punkcie kół kineo i opon bezdętkowych. Greg jeździł na tym już ponad 5 lat temu! I nikt nie był tym zainteresowany, wielu patrzyło na niego, jak na starego dziwaka. On jednak wiedział swoje i czuł, że to właściwa droga, choć przytrafiały się wpadki i ryzykując nowe rozwiązania stracił kilka punktów. Ale ważniejsze dla niego było to, żeby iść do przodu. Powtarzał, że kto w żużlu stoi w miejscu, ten się cofa.
W takim zespole generalnie pracuje się bardzo przyjemnie, bo wiedziałem, że robię coś ważnego, może nawet przełomowego. Ale to nie zawsze było łatwe, proste i przyjemne. Ile myśmy się z Bodziem (Bogusław Spólny, mechanik Hancocka – przyp. redakcji) namęczyli, żeby to działało, bo przecież stare opony mitas kompletnie nie były do tego przystosowane! Ale taki był Greg – jak coś postanowił, to trzeba było znaleźć rozwiązanie, a nie odpuszczać i wycofywać się z projektu.
Fot: www.greghancock.com