Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

Dorobiłem się ostatnio szerokiego grona fanów na ścianie wschodniej, a to po zdroworozsądkowym w założeniu, opisie złota Motoru i proporcji udziału w tymże klubu (zawodników), takoż sponsorów, ze szczególnym uwzględnieniem wsparcia spółek skarbu państwa. Żeby więc nie było tak słodko, bo zemdli – łyżeczka dziegciu do lubelskiej beczki miodu. Otóż. Lubelacy powielają drogę wrocławską sprzed lat, a wciąż na Dolnym Śląsku aktualną. Ogromne środki angażowane w pierwszy zespół i… żadnych efektów szkolenia. Nie uświadczysz w Motorze wychowanka. Ściśle – nie uświadczyłeś i nie uświadczysz. Byli Lampart, naturalizowany Trofimow, Cierniak, Grzelak jest Bańbor, a ma być Przyjemski. Fajnie. Juniorka zabezpieczona na kolejne trzy sezony. Tylko… bez swojaka. I bez miejsca dla takiego, gdyby się trafiła perełka. Wszystko import. A tradycje zacne. Od Mordela i Śledzia, przez Juchę, Muszyńskiego, Pawelca, potem Staszek, Dados, Trumiński, Piszcz, Jeleniewski – jeszcze kilku mógłbym wymienić. To kto ma zadbać o przychówek i przetrwanie dyscypliny, skoro dwa najbogatsze kluby w Polsce nie są zainteresowane? Że rozwinęli skauting? Zgoda. Że mogą przebić każdą ofertę pod względem finansowym i sportowym? Zgoda. Że najdelikatniej, nie przyczyniają się do rozwoju dyscypliny? Też prawda. Bolesna prawda. I na liście ukaranych za „brak szkolenia” nie uświadczysz potentatów – a to już ciekawostka, paradoks, kuriozum – niepotrzebne skreślić, potrzebne podkreślić. Pod rozwagę i do refleksji. Żeby tak różowo nie było.

Na Motoarenie Zmarzlik pogodził zaś Polaków… na kilka chwil. Ależ było pięknie przez parę godzin w Toruniu. Bartek dokonał cudu. Cudu narodowego zrywu. Nie do pomyślenia podczas przedwyborczej wojny polsko-polskiej. W tych kilku momentach byliśmy jednością. W przeważającej części co prawda z „romantycznym” poczuciem rzekomo doznanej krzywdy, ale jednak. Bez względu na religię i przekonania większość serc Polaków biła dla Zmarzlika. Nieistotne przy tym było dla nikogo czy pustych, albo czym przepełnionych. Czuć było rozedrgane emocje, wiarę i rodzaj niepokoju. Byliśmy podekscytowani. Adrenalina buzowała. Na finał zaś przeżyliśmy wybuch bezinteresownej radości w czystej postaci. Motoarena pulsowała. Pozytywnie. To było piękne. Szkoda jedynie, że już muszę użyć czasu przeszłego. Warto było mimo wszystko. Że też w polityce tak nie potrafimy.

W tych dniach przydzielono „wild card” na mistrzostwa świata. Niestety. Dzikusy do weryfikacji. FIM wespół z Discovery postanowiły przekwalifikować SGP w rodzaj pucharu narodów. Sam optowałem za przewietrzeniem cyklu, jednakowoż nie w taki sposób. Skoro mamy rundy w Niemczech, bądź na Łotwie, to zrozumiałe, że „musi” wystąpić lokalny matador. Ale ten jeden raz. Nie zaś jako stały uczestnik. Nic mi do Lebiediewa czy Huckenbecka. Bywają widowiskowi, robią sporo wiatru, mają swoje walory. Są ambitni i nieobliczalni. Ale na Boga. To nie czołówka światowa, a dla niej przeznaczono cykl o tytuł mistrza globu. Nawet w SEC nie brylowali. Przez sito eliminacji takoż nie przebrnęli. Celnie skwitował wybór „władz” Wojtek Koerber, pisząc prześmiewczo, że oto nagrodą dla zwycięzcy SGP będzie w przyszłym roku stała dzika karta w SEC. Coś w tym jest. I zrazu antycypując dodam, że nie rzecz w kolejnych Polakach doszlusowujących przy zielonym stoliku. Mieli szanse – nie wykorzystali. Z jednym wyjątkiem. Magic ma za sobą tragiczny sezon, ale w poprzednim zdobył brąz, wcześniej zaś położył kartkę z rezerwacją na czwartej pozycji w mistrzostwach. To o czymś świadczy. Gdybyż jeszcze w kolejce czekało najmniej kilku równie utalentowanych i prezentujących zbliżony poziom sportowy – ok. Nie dyskutuję. Jednak w obliczu zubożenia i skurczenia czołówki – pominięcie Maćka nie przystoi. Idąc tym tokiem rozumowania i przyjmując, że obietnice Discovery, kiedy jeszcze nie wiadomo, ale zostaną spełnione, należałoby „za chwilę” dokooptować reprezentanta USA (Becker?) i Nowej Zelandi (Wilson-Dean?). No i podobno szef wszystkich szefów nadal „myśli” o Argentynie. Też by znalazł jakiegoś zapaleńca. Tak podejrzewam. Tylko co to za czempionat? Od „stałego dzikusa” w Niemczech, na Łotwie, w Argentynie i paru innych lokalizacjach gdzie może zagościć runda cyklu – nagle żużlowców nie przybędzie, a i boomu wśród kibiców zrazu mediów też bym się nie spodziewał. Ot brakło chyba rozwagi i znajomości rzeczy. Trudno. Przyjdzie przywyknąć. Ignoranci rządzą. Nihil novi.

Ośmielę się przy tym nie zgodzić z Janem Ząbikiem. Dla mnie nie ma miejsca dla Rosjan w rywalizacji o globalny czempionat. Mimo posuchy i niewątpliwej klasy sportowej. Sajfutdinow z Łagutą oblali egzamin dojrzałości. Za srebrniki gotowi zrobić i powiedzieć wszystko co się opłaca. Dlatego nie ma i nie będzie ich w SGP. Jako „Polaków”, o czym nota bene przypomniało się obydwu zupełnie niedawno – tym bardziej. Nie dla Rosjan. Ostracyzm i tyle. Moim zdaniem jest ważne czy potępiają agresję Putlera na Ukrainę, bardzo ważne, kluczowe wręcz. A ci nie potępiają. Mam prawo tak wnioskować po wielu wymijających odpowiedziach i dwuznacznych zachowaniach. Emil fotek z liderem Nocnych Wilków też nie robił za karę, a ostatni dobry uczynek jakiego dokonał to wpłata na leczenie kolegi z Rosji. Nasi też wpłacali. Ja też wpłacałem w kilku różnych zbiórkach i o czym to niby ma przesądzać? Że jestem lepszy od tych, którzy na akurat te cele nie wpłacili albo mniej? Nie przeginajmy. To nie licytacja kto bardziej święty. Artiom i Emil święci nie są. To cyniczni, wyrachowani, bezwzględni biznesmeni. A mowy obrończe niektórych kibiców tylko pomagają im tworzyć nieprawdziwą narrację. Można mieszkać w Polsce, pracować w Polsce, płacić podatki w Polsce i nie trzeba zaraz ubiegać się o paszport. A skoro już, to jednocześnie rezygnując z poprzedniego, tego „złego” – jako obcokrajowcy mogą śmiało odwiedzać rodziny w Rosji – zgadza się? Czugunow, czego by o nim nie mówić, jednoznacznie potępił agresję i jakoś nikomu z rodziny na wschodzie nie stała się z tego powodu żadna krzywda. Czyli jeśli się chce, to można. Pod warunkiem naturalnie. Otóż… jeśli się chce. A że nie mieliby za co żyć? Kolejna bzdura. Przypomnijcie sobie fotki z wypasionych wakacji, niedostępnych dla większości Kowalskich. I to w czasie gdy jeszcze byli zawieszeni i żaden nie zająknął się o „byciu Polakiem”. Znaj proporcjum mocium panie. Taki Miedwiediew, Sabalenka czy inne kacapy, śmieją się w twarz decydentom w „swoich” światowych federacjach, umoczonym po uszy i uzależnionym od krwawej forsy Putlera. Ja wyznaję zupełnie różne od tych wartości. Na szczęście. Dla mnie pieniądz nie jest Bogiem i nie dążę do zdobycia góry forsy za wszelką cenę. Szczególnie cenę honoru, uczciwości wobec siebie czy poglądów. Nie muszę pluć w lustro. A że to kontrowersyjne i budzi niezdrowe emocje? Trudno. Demski rozkmini i „wytłumaczy”.

Przed nami zima. Martwy sezon. Pora na refleksję i powrót do prawdziwych problemów żużla. Bloczki z podpisanymi zgodami na starty podczas meczów wyjazdowych. Powrót do długiego skoku jako panaceum na plagę kontuzji i wyścig technologiczny. To tak na początek. Zapraszam do dyskusji. No i jeszcze. Będzie kiedy podpytywać o ten ostatni, niedoszły finał IMP w Krośnie. To kto tam imiennie zawalił? Ktoś z PZM czy Speedway Event? Wracając zaś na moment do Torunia. Trzeba uczciwie przyznać, że na obliczu Bartosza i w jego boksie malowały się tym razem niepewność i pewien rodzaj zaniepokojenia. To się udzielało trybunom. Jakoś dawało się odczuć, że tym razem mistrz nie ma wewnętrznego przekonania o swoim końcowym sukcesie. Na pewno nie był to kolejny dzień w biurze. Stąd chyba po zwycięstwie w decydującym wyścigu taka dawno nie widziana eksplozja radości. Euforia wręcz. Zatem. Ku chwale Bartosza Zmarzlika wznoszę kielich za czwarty tytuł. Na pohybel czarnym, czerwonym, na pohybel wszystkim. To jest dobry toast.

fot. ilustracyjne publiczny fb