Tekst ten nie będzie o potężnym ssaku lecz o młodości. Mojej i wielu z Was. O latach dziewięćdziesiątych gdy byłem młodym chłopakiem zafascynowanym sportem. Świat idzie do przodu, wszystko jest coraz to bardziej innowacyjne i ładne. Tak jest także ze sportem.
Oglądamy zawody na nowoczesnych obiektach, siedzimy na numerowanych krzesełkach lub oglądamy je w telewizji realizowane z wielu wysokiej jakości kamer. Wszystko widać i słychać, wszystko jest czyste, sterylne, poprawne i piękne.
Czy jednak jest lepiej niż we wspomnianym wyżej okresie? Mam wrażenie, iż zatraciliśmy w swym kibicowaniu ten romantyzm, zwyczajność a po części może nawet pasję do sportu. Bilety kupujemy coraz częściej przez internet, skanujemy je i przechodzimy przez kołowrotek z lekkim stresem czy on nas „przepuści”, czy coś się nie zatnie. Sprawdza nas ochroniarz czy nie wnosimy na stadion przypadkiem paczki paluszków lub soczku dla dziecka.
I właśnie podczas tegoż wchodzenia na obiekt żużlowy lub czasem jakiś inny sportowy a także krótko przed „przewijają mi się” w pamięci lata dziewięćdziesiąte. Bez kołowrotków, biletów elektronicznych, regulaminów kibicowania ale za to ze stadionami ze zwykłymi drewnianymi ławkami!
Przed wejściem na zawody padało tradycyjne „kupujemy słonia?”. Słoń to był oczywiście słonecznik, nieodłączny składnik widowiska sportowego. Bilet kupowało się w okienku koło stadionu a podczas stania po niego w kolejce – dyskutowało oczywiście na temat nadchodzących zawodów. Wygodnie siedzieć na czystym krzesełku, ja jednak tęsknię za zwykłą drewnianą ławką i wielką radością widzów gdy odbywały się choćby towarzyskie (!) zawody międzynarodowe. Te czasy już jednak nie powrócą.