Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

Kiedy 15 grudnia 1923 roku, na torze do wyścigów kłusaków, w australijskim West Maitland zorganizowano pierwsze ściganie, dziś już tylko z nazwy, przypominające zawody „dirt track”, nikt pewnie nie przypuszczał, że 100 lat później… wrócimy do punktu wyjścia.

Czasy koniunktury i rozwoju naszej ukochanej dyscypliny, niestety odchodzą w niepamięć, po trosze wskutek przemian politycznych, po trosze przez coraz większy dobrobyt w krajach rozwiniętych (szczególnie), a po trosze wreszcie z nieprzymuszonej woli „władz” światowego i lokalnego żużla, także i z tej przyczyny, że do niebotycznych rozmiarów rosną koszty uprawiania, o który to wzrost, nota bene, same żużlowe władze „prosiły”, wprowadzając kolejno szereg ograniczeń, nie zawsze uzasadnionych „wyższymi potrzebami”.

Jeszcze niedawno rozgrywki o tytuły mistrzów świata, indywidualnie, drużynowo i parami, mobilizowały kilkadziesiąt nacji, z czego kilka, jeśli nie kilkanaście, mogło wystawić wartościowe, przynajmniej duety z rezerwowym. Liczyli się reprezentanci Nowej Zelandii, Norwegii, Czech, Węgier, Związku Radzieckiego, Finlandii, Włoch, czy Niemiec, mając po kilku, a przynajmniej po jednym żużlowcu z nazwiskiem i dorobkiem. Przewijali się Francuzi, Holendrzy, Bułgarzy i oni także potrafili „zamieszać”. Eliminacje do czempionatów prowadzono w dwóch strefach (z uwagi na ówczesny podział polityczny świata), a już zawody ledwie ćwierćfinałowe, ale rangi mistrzowskiej, przyciągały na trybuny nadkomplety fanów. Komu to przeszkadzało, chciałoby się zapytać? Rozkwitały turnieje na lodzie, trawie i długim torze, nie będąc przy tym geriatryczną atrapą „prawdziwej” rywalizacji, ale gromadząc na starcie doborowe, głodne sukcesów towarzystwo z całego żużlowego świata. Dlaczego to już przeszłość? Dlaczego w miarę przyzwoicie egzystuje tylko klasyczny speedway, a i to jedynie w trzech wartościowych ligach na krzyż i kilku, ledwie, kadłubowych rozgrywkach, złożonych z cyfry, nie liczby drużyn (Dania, Niemcy, Czechy, Rosja, Francja). W nich główne role grają te same gwiazdy, mimo przeróżnych zabiegów, które brylują w trzech najprzyzwoitszych rozgrywkach, bądź się w nich nawet regularnie nie łapią do składów, więc szukają możliwości pojeżdżenia? Tego niestety nie wiem i nie znam recepty, jak ten agonalny stan odwrócić. Wiem jednak, że (uwaga, trudne słowo) wszech obecna komercjalizacja, powoduje, iż młodzi niechętnie, najoględniej mówiąc, garną się do ryzykownej, kontuzjogennej i słabo opłacanej dyscypliny, gdzie znacznie poważniejsze od możliwości zarobku, jest ryzyko przedwczesnego zakończenia kariery i „normalnego” życia, tym razem na wózku inwalidzkim.

Po co młody lew Albionu miałby się „pchać” w tak niepewny teren? Podobnie Szwed, Duńczyk, Francuz itd. A co z biedniejszymi nacjami? Tu pęd do sukcesu i sporych, jak na tę skalę odniesienia, pieniędzy, powinien być zdecydowanie wyższy, jednak na przeszkodzie stają, po pierwsze brak dobrego PR dyscypliny w ogólnie dostępnych mediach (któż miałby o to zadbać?), brak reklamy, brak dostępności sprzętu i finansów na jego przygotowanie już na starcie oraz brak… miejsc do treningu. Spójrzcie choćby na Węgrów. Jeszcze kilka lat temu Adorjan, Kocso, Petrikovics, Tihanyi, Body, Hajdu można by długo wymieniać. Do tego liczna liga, sporo ośrodków ze stadionami i torami, sukcesy międzynarodowe, a dzisiaj? Gruzowisko, niestety i tylko wspomnienia.

Długie lata bronili się Czesi, przede wszystkim ze względu na fabrykę Jawy, konkurującą skutecznie najpierw z Weslake`ami,potem Goddenami, a wreszcie GM, Dzięki temu sprzęt mieli dobry, tani i „pod ręką”. Wraz jednak z przekształceniami ustrojowymi, również oni nie dali rady, choć przeżyli zarówno zmianę silników z dwu na czterozaworowe, czy z pionowych na tzw.leżaki. Obecnie próbują się podnieść, pomaga im i mocno wspiera m.in. Mirek Dudek z Rybnika, przesympatyczny i bardzo konkretny facet, który za cel postawił sobie obniżenie kosztów w żużlu. Ja także bardzo Mu w tych staraniach kibicuję, choć uczciwie, nie widzę większych szans przebicia się przez grubą warstwę ochronną granatowo marynarkowych, którzy pewnie woleliby, aby speedway dokonał samo eutanazji, dzięki czemu jeden „problem” uległby samorozwiązaniu.

Jak więc ponownie pobudzić dyscyplinę, jak zaradzić, by za kilka lat nie pozostać także w Polsce, z trzema klubami na krzyż i kilkoma hobbystami, grubo po pięćdziesiątce, udającymi sportowców, aby żużel przetrwał? Na to nie mam recepty. Wiem, że kilka lat temu po ogłoszeniu naboru do szkółki, na stadion przybiegało pół miasta. Dziś przychodzi zwykle Stefciu w rurkach, z mamusią za rączkę i od razu pyta : – za ile? Takie czasy. Nic jeszcze nie potrafi, nie siedział nawet na rowerze, ale zanim zacznie chce znać warunki, a te muszą być nader atrakcyjne. Obruszać się nie ma sensu – należy pogłówkować nad rozwiązaniem. Czy można to jeszcze zmienić?

Metoda wydaje się przeraźliwie oczywista. Żużel musi być znacznie tańszy, a tory dostępne i liczne. Cóż jednak począć, gdy obiekty choćby na Wyspach, przegrywają konkurencję z inwestycjami nie mającymi nic wspólnego ze sportem. Z organizacji meczów nie wyżyjesz, zaś prywatny właściciel gruntu chce dobrze zarabiać. Skoro sport tego nie gwarantuje, szuka nowych opcji. No i hałas. Przepisy unijne, ale też lokalne, coraz bardziej restrykcyjne w tej materii, a ludzie wygodni, czemu trudno się dziwić. To już nie czasy, że kilkaset decybeli pod oknem nie będzie nikomu wadziło, a nawet skusi do przyjścia i sprawdzenia skąd ten rwetes. Teraz ekolodzy, zieloni ale też służby dbają, by mieszkańcy mieli komfortowe warunki życia. Próby obniżania głośności motocykli, przez tłumienie ryku, najogólniej kończyły się wybuchami przegrzanych silników. Przenoszenie stadionów na peryferia, choć jedyne rozsądne, dotąd jakoś się nie przyjęło. Mimo, że gawiedź zmotoryzowana ponad potrzeby, więc z dotarciem nawet kilka kilometrów za miasto nie byłoby problemu jak za czasów prosperity PKS-ów. To koniecznie trzeba zrobić. Dąsanie się i powrót do historii niczego nie zmieni. Nie mają racji bytu stadiony w centrach miast – nie ma wyjścia, trzeba je przenosić na peryferia.

Skąd więc wziąć środki na nowe obiekty i tani sprzęt by przyciągnąć adeptów? Tu zaczynają się schody. Jedyną opcją wydaje się zaangażowanie subwencji publicznych. Tylko ktoś musiałby o nie zadbać. U nas można dotować, to może w innych krajach również, tylko potrzeba sensownego programu ekspansji speedway`a ze strony FIM. Zostawienie sprawy własnemu losowi skończy się totalną klapą. Koniecznie należy działać. Ze sprzętem to samo. Nie jest to niestety motocykl uliczny, który sprawdzi się w każdych warunkach, zaś produkcja i reklama zainteresują globalnych potentatów. Tu w kwestii dobrego publicity mogą pomóc zawody o światowe tytuły. Im więcej tym lepiej.

Paradoksalnie, szczególnie w dobie zapaści. DMŚ, MŚP, cykl SGP obok, a nie zamiast finałów IMŚ. To produkty, które mają potencjał i powinny przyciągnąć zainteresowanie reklamodawców. Powinny się sprzedać. Pod jednym wszakże warunkiem. Mianowicie takim, że będą dostępne w otwartych kanałach telewizyjnych. Można się obrażać na czasy, ale trzeba w nich żyć i umieć się dostosować. Jeśli więc będzie gdzie i będzie na czym, a do tego nagrody zaczną wyglądać kusząco, to i chętni się znajdą. Żużel nie był i nie będzie globalny w rozumieniu uprawiających go powszechnie sportowców. Zawsze był i będzie niszowy. Jednak wystarczy jak w skokach, po kilku, czasem kilkunastu zawodników z danego kraju i już można się ścigać. Jak to rozwiązać organizacyjnie? Jak sprawić, by pasjonaci z Argentyny, Stanów, Ukrainy, Francji, czy innej maści współcześnie żużlowej prowincji mogli zaistnieć? Potrzeba zainteresowania, stworzenia rozgrywek i miejsc do treningu. Samo nic się nie wydarzy, zaś bierność FIM i krajowych federacji zdaje się być jedynie gwoździem do trumny.

Jeszcze niedawno ekscytowaliśmy się sukcesami rodaków – w jak to współcześnie zwykło się określać – niszowych dyscyplinach sportu. Wszyscy znali osiągnięcia i nazwiska naszych bojerowców, kibice z pamięci i na wyrywki przytaczali triumfy Waldemara Marszałka w wyścigach łodzi motorowych, a nieco później emocjonowali się wyczynami Pudziana wespół z rodzimymi strongmanami.

Szkopuł w tym, że wszystko to były konkurencje niszowe właściwie poza Polską, niemal nieznane kibicom na świecie. Może z wyjątkiem siłaczy. Nawet transmisje w krajowej TV nie pomagały w szerszym rozpropagowaniu, niewątpliwie spektakularnych sukcesów. Współcześnie mamy podobnie. Eurosport raczy nas czasem, dla urozmaicenia, choćby „mistrzostwami” w cięciu drewnianych bali na czas, bowiem te sponsoruje znany producent pilarek, co zapewne nie pozostaje bez wpływu na obecność owych transmisji właśnie w tej stacji. Mamy też czasem możliwość przeżywania nie lada emocji w zawodach darta, zamiataniu lodu przed pędzącym kamieniem (curling) czy wyścigach psich zaprzęgów. Speedway ostatnio doszlusował do tego grona, znanych i podziwianych, tyle, że lokalnie i na niewielkim obszarze, dziedzin sportowej rywalizacji. Nisza co się zowie, choć bez znanego producenta pilarek, który mógłby sfinansować transmisje telewizyjne w otwartych, globalnych kanałach.

Czy musiało do tego dojść? Pewnie nie. Minęło kilkadziesiąt lat i z popularnego sportu motorowego o zasięgu wykraczającym daleko poza Europę, stał się speedway wersją spakowaną do WinRaR-a. Niewielu zawodników, skąpo z krajami, czołówka coraz bardziej geriatryczna, sprzęt specyficzny i produkowany na zasadzie warsztatu przy domu w garażu, nie zaś światowej marki, do tego znacznie droższy niż niedawno. Różowo to nie wygląda. Światowe rozgrywki uszczuplone do SGP i nawet DMŚ nie wytrzymują „promocji” przez FIM. Do tego zawodników mało, więc wszędzie obsada niemal identyczna. A miało być tak pięknie.

Adorjan, Kocso, Body, Petrikovics, Hajdu, Tyhanyi to tylko kilku wybitnych Węgrów, które zniknęły z żużlowej mapy. Identycznie Moksunen, Tyrvainen, Kopponen, Laukanen z zapomnianej Finlandii. Gunnestad, Kyllingstad, Holta, czy Sverre Harrfeldt to Norwegia. Riss, Laush, Muller, Maier, Hack, Wolter, dogorywający wiekowo Smoliński, Woelbert to staczający się po równi pochyłej Niemcy. Potęga z demoludów Matousek, Stancl, Kasper, Jan i Vaclav Vernerowie, Vandirek, Milik senior. Póki Jawa produkowała i skutecznie konkurowała na rynku z Weslake, Goddenem czy GM, dawali radę. Ostatni dobry wysyp minął, wraz z upadkiem fabryki. Stancl jr, Svab, Drymlowie, bądź Kral zdążyli się załapać przed zmierzchem, nawet do ligi angielskiej. Jeden Milik i drugi Kvech wiosny niestety nie czynią, ale są, co chwalebne.

ZSRR się rozpadł a z nim tamtejszy żużel także. Mieli przecież medalistę MŚ Plechanowa i plejadę solidnych jeźdźców ze Starostinem, Kurguskinem, Trofimowem, Saitgariejewem, Korolewem, Marko, Fajzulinem i kilkoma innymi. Obecnie dają radę ci, którzy zahaczyli się w Polsce, bo Rosja to rozległy kraj, a przy aktualnej kondycji rodzimych finansów i ogromnych odległościach między jeszcze dogorywającymi ośrodkami, praktycznie ligi nie sposób prowadzić. I to niezależnie od wojny. Niedawno jeszcze ścigali się Darkin, czy Jerosin bazując u siebie w domu. Teraz to mało realne, by którykolwiek z potencjalnych następców mógł powtórzyć podobną drogę. Ratunkiem były przenosiny do Polski. „Makaroniarze” mimo Castagny w FIM, także odchodzą w niebyt. Był rzeczony Armando, ale też Dal Chielle, Furlanetto, Dalla Vale i kilku innych, zupełnie niezłych ścigantów. Były tory i prężne ośrodki, na czele z Lonigo, czy Terenzano, dziś sporadycznie ożywające, najczęściej przy okazji światowej imprezy mniejszej rangi, bądź z rzadka, turnieju SGP. Było kilku przyzwoitych Bułgarów i fajne miejsca do ścigania tamże. Przewijali się Francuzi, Austriacy, Holendrzy. Spoza Europy zniknęła przede wszystkim Nowa Zelandia z historycznymi tytułami Maugera, czy Briggsa, by nie wymieniać wielu jeszcze zapisanych złotymi zgłoskami. Potem już tylko Mitch Shirra, Mark Thorpe i Tony Briggs, który teraz kasuje za dmuchawce i jest ustawiony do końca… żużla. Amerykanie stanęli na skraju przepaści i za chwilę, jak mawiał towarzysz Wiesław: „zrobią wyraźny krok w przód”.

Organizowanie towarzyskich czwórmeczów młodzieżowych Polska, Dania, Szwecja plus ktoś czwarty, było na porządku dziennym jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i nie stanowiło trudności nazbieranie czterech krajów uczestników i pięciu (z rezerwowym) solidnych zawodników z każdej nacji. Oprócz „świętej trójcy” pojawiali się jako czwarty do brydża, Finowie, Niemcy z RFN, czy Norwegowie. Dla kibiców w mniejszych ośrodkach polskiego żużla, możliwość obejrzenia w akcji przyszłych gwiazd, także była solidną zachętą by zawitać w znaczącej liczbie na stadiony. Ale to również lata temu.

Co zostało? Trzy i pół przyzwoitej ligi na świecie (Polska, Szwecja, Dania, Wielka Brytania). Kilka ledwie jakoś sobie radzących, z naciskiem na „jakoś”, bo trzy czy pięć drużyn, kleconych na zasadzie dwóch naszych co z motocykla nie spadną, do tego weteran z wykopalisk i ze dwóch obcych mniejszego kalibru – nie zrobi furory i rynku nie zawojuje. Zatem dramat, zmierzch, katastrofa. Do tego jeszcze nasza ekstralipa raczej nie pomaga, ograniczając niektórym ilość startów i jadąc w piątki. Genialne wręcz!

Jeśli tendencji, przy współpracy wszystkich zainteresowanych, na czele z FIM-em i federacjami krajowymi, nie zaczniemy rozumnie i bez pośpiechu, acz systematycznie odwracać, to za chwilę zostanie nam oglądanie starych albumów z pożółkłymi fotografiami, bądź jak kto woli, przeglądanie zapomnianych plików. Inwestycje, promocja, ograniczenie kosztów, zwiększenie dostępności, marketing, ożywianie znanych a zardzewiałych miejsc. Krótko mówiąc, ekspansja. Światowa, szeroko zakrojona, przemyślana i roztropna. Jeśli speedway trafi do rzeczonego Eurosportu choćby, to niech początkowo będzie dla Francuza, czy Hiszpana jak te przysłowiowe zawody drwali. Jeśli zaś ich wciągnie, to chwała Najwyższemu. Na koniec zaś najważniejsze. Niech nikt nie oczekuje cudów w ciągu roku czy kilku sezonów. Żużel niszczono i nadal się niszczy, systematycznie od przynajmniej trzydziestu lat. Jeśli mamy go naprawić, to także musi trochę potrwać. Oby tylko prędko znalazł się ten jeden, który nie wie, że się nie da i zaczął to robić.

Najpierw więc program. Najlepiej sensowny, ze wskazaniem źródeł finansowania (tu, przynajmniej na początek – FIM powinna się dorzucić, czytaj – zainwestować) i osób odpowiedzialnych za każdy fragment realizacji, także terminów wykonania. Równolegle rozruszanie szkolenia w nowych-starych ośrodkach i krajach z jednoczesnym zapewnieniem możliwości stałej rywalizacji. Brzmi jak bajka? A może niedorzecznie? Żem fantasta? Być może, tylko jaka jest alternatywa… ?

I na koniec dygresja bieżąca. Obrodziło latoś kontuzjami. Ciężkimi. Nie wszystkie są efektem wyłącznie zdarzeń torowych. Dodam nieszczęśliwych. Lwia część wynika wprost z trendu na pęd. Nikt już nie trzyma z wyjścia motocykla w haku. Nikt nie pilnuje przodu. Nikt nie dba o lewą nogę na podnóżku. Wręcz odwrotnie. Prawa w szpagacie poprzecznym. Lewa za bagażnikiem. Tyłek na pałąku. Ręce wyprostowane. I jeszcze te bezdętkowe opony zwiększające powierzchnię styku z nawierzchnią. Wszystko byle szybciej. A że przy tym dramatycznie niebezpiecznie i żadnej sterowności – trudno, koszty własne. Że o zatkanych tłumikach i paru innych podstawowych zmianach nie wspomnę. Dopóki twardo, sucho i równo da się śmigać, ale wystarczy koleinka, odparzyna, mokra plama na torze i motocykl frunie spod tyłka z prędkością wodospadu. Nie masz kozaka. Nikt tego nie przewidzi ani nie okiełzna. Czyli co? Ma być dramatycznie, a trup ma ścielić się gęsto? Ma być rzeź i krew? Chyba nie o to chodzi w żużlu. Mamy mini F1. Masz furę – istniejesz. Nie masz pod sobą – możesz być mistrzem świata i nic nie wskórasz. Więc rajderzy ryzykują. Ponad miarę i zdrowy rozsądek. Chory ten współczesny speedway. A gdzie kunszt jeździecki grajka? Jego znaczenie kompletnie zmarginalizowano.

fot.ilustracyjne – publiczny fb