7 stycznia obchodził swoje 73 urodziny. Zapraszamy do wspomnień Zygmunta Słowińskiego, jakie 10 lat temu opublikował Michał Madeła na stronie www.sparta.wroclaw.pl.
Zygmunt Słowiński – wychowanek wrocławskiej Sparty, startujący w tymże zespole w latach 70 ubiegłego stulecia. Choć w tym okresie najbardziej kojarzonymi z Wrocławiem zawodnikami byli Jerzy Trzeszkowski oraz Piotr Bruzda, to właśnie Zygmunt Słowiński stanowił ich idealne uzupełnienie, zdobywając w wielu meczach cenne punkty na wagę zwycięstwa całego zespołu. Następnie w jego karierze przyszły lata startów w toruńskiej Stali i Apatorze, a zaraz po nich przygoda z czarnym sportem w tak dziś egzotycznym kraju dla tej dyscypliny jak Węgry. Jak wspomina były zawodnik, starty w kraju Madziarów były pięknymi, dwuletnimi wakacjami w jego życiu, po zakończeniu których trafił jeszcze do częstochowskiego Włókniarza i tam po niespełna dwóch latach jazdy zakończył sportową karierę. Dziś Zygmunt Słowiński mieszka i pracuje we Wrocławiu, można go spotkać na niemal wszystkich zawodach ligowych rozgrywanych na Stadionie Olimpijskim. Ja zaś zachęcam do lektury wspomnień byłego żużlowca, w których pojawia się wiele ciekawych informacji oraz faktów z lat startów pana Zygmunta.
Początki przygody z żużlem
Moja przygoda z żużlem rozpoczęła się, gdy jako kibic przyszedłem na Finał Europejski rozgrywany we Wrocławiu i zająłem miejsce nieopodal parku maszyn. To co tam zobaczyłem zafascynowało mnie na tyle, że przy najbliższym naborze zapisałem się do sekcji żużlowej. Przez zimę uczęszczałem wraz ze wszystkimi zawodnikami na zajęcia ogólnorozwojowe, a trakcie nowego sezonu zdałem licencję. Pamiętam, że młodych zawodników, jeszcze przed licencją, wypuszczano przed zawodami ligowymi na tor, aby mogli się oswoić z pełnymi trybunami kibiców, bo całkiem inne uczucie towarzyszy jeździe na treningu przy pustych ławkach, a całkiem inaczej jest, gdy patrzy na ciebie około 20 tysięcy ludzi. Były to takie pojedyncze wyścigi, w trakcie których startowaliśmy w pojedynkę. Uważam to za całkiem sensowne rozwiązanie i wiem to z własnego doświadczenia, że później, już po zdaniu licencji, człowiek wychodzący np. na prezentację nie jest już tak mocno zestresowany i stremowany. Licencję zdawałem w trakcie jednego z meczy ligowych we Wrocławiu w trakcie przerwy między wyścigami. Najpierw jechało się w pojedynkę na czas, a następnie był wyścig w czwórkę wraz z innymi zdającymi. Wszyscy byli z jednego klubu wybrani do zdawania egzaminu po wcześniejszych, wewnątrz – klubowych selekcjach. Ze wszystkich zdających w trakcie mojego egzaminu uzyskałem najlepszy czas, a w wyścigu byłem drugi. W tym czasie we Wrocławiu mieliśmy świetnego, niestety dziś już nieżyjącego toromistrza, który przygotowywał tor idealnie pod nasze motocykle. Mało który klub dawał nam tutaj radę.
W zasadzie moim pierwszym trenerem był Kostek Pociejkowicz, stąd odziedziczyłem po nim styl jazdy po zewnętrznej części toru. Dopiero w późniejszym okresie kariery przerzuciłem się na krawężnik. Do szkółki w tych czasach uczęszczała masa młodych chłopaków, myślę, że spokojnie było ich około czterdziestu. Oczywiście z nich wszystkich do egzaminu na licencję przystępowała jakaś jedna dziesiąta. Jak więc widać, wydatki na szkółkę żużlową w tym okresie były ogromne. Moim zdaniem należało wcześniej zorganizować jakieś „sito” i do jazd na torze dopuszczać tylko tych, którzy rokowali na przyszłość. A tak jazdy mógł próbować każdy, a przecież sprzęt, olej, metanol czy opony swoje kosztują. Ja w żużel zaczynałem się bawić w 1969 roku, a licencję zdałem w 1970 i niemal z marszu zacząłem startować w zawodach, nawet dość dokładnie pamiętam swoje początki. W pierwszym meczu startowałem w parze ze Stasiem Nowakiem i zdobyłem 3 punkty, w drugim zaś partnerowałem Jurkowi Trzeszkowskiemu i zaliczyłem w tych zawodach dość nieprzyjemny upadek z Bogusiem Nowakiem, który złamał nogę w udzie. Ja poobdzierałem ręce niemal do kości, bo z powodu dość wysokiej temperatury nie pozapinałem zamków w rękawicach i w trakcie wypadku one mi się podwinęły, a ja po torze szorowałem gołymi rękoma. I tak to się pomału zaczynało rozkręcać. Startowałem coraz częściej, nabierałem rutyny. Z tym, że w tym czasie Wrocław głównie nastawiał się na wygrywanie meczy na własnym torze, bo to gwarantowało pozostanie w najwyższej lidze. A klub nie był już za bogaty więc jak mniemam stąd takie, a nie inne podejście. Na wyjeździe wygrać można było, we Wrocławiu trzeba było. I w ten oto sposób wygrywaliśmy tutaj z takimi ówczesnymi potentatami jak np. Stal Gorzów.
O przejściu do Torunia
W lidze zaczęło się różnie układać, rzekłbym jednak, że niestety coraz gorzej. Następnie wynikła taka banalna sprawa. Ja od klubu nie chciałem ani jednej złotówki, prosiłem jedynie o przyspieszenie przydziału mieszkania. Miałem w tym czasie opłacony już cały wkład. Pamiętam, że ktoś z klubu pojechał do władz miasta i próbował coś załatwić, ale niewiele z tego wynikło. Co najśmieszniejsze, okazało się, że gdybym był spoza Wrocławia – nie było by z tym żadnego problemu. A tak jako dla „miejscowego” nie było żadnych szans na zrealizowanie mojej prośby. Zadzwonił wtedy do mnie Jurek Sałabun i powiedział, jak wygląda cała sprawa i że możemy zacząć rozmowy o przenosinach do nowego klubu, że oni jako zarząd nie będą robili z tym problemu. I w ten sposób trafiłem do Torunia, był to rok 1977. Klubu podobno tak się dogadały, że ja w meczach pomiędzy nimi nie wystartuję. Ale w tym czasie Stal (Toruń – dop.) chyba się Sparty obawiała, bo zostałem wystawiony do składu. Pamiętam, że pojechałem cztery razy bo mieliśmy mecz wygrany i nie było potrzeby piątego startu. W Toruniu stadion był strasznie zapełniony kibicami. Wyjeżdżając tam na tor miałem wrażenie, jakbym wjeżdżał do jakiejś „beczki śmierci”. Na długo utkwił mi w głowie genialny wyścig z Piotrkiem Bruzdą, który ostatecznie wygrałem, ale kilka razy w jego trakcie zmieniała się kolejność. Ogólnie startów w Toruniu źle nie wspominam, wszystko zaczęło się nico psuć, gdy zabrakło dobrego mechanika, przez co sprzęt nie był tak dobry jak mógł być i często zawodził. Bo w tych latach motocykle mógł robić jedynie klubowy mechanik, nie mógł np. zawodnik z Gdańska naprawiać silników w Opolu, co dziś żadną przeszkodą już nie jest.
Niegdyś otrzymałem dwuzaworową Jawę, ale piekielnie szybką. Może na starcie nieco się „wlekła”, jednak na dystansie jechała jak po sznureczku do mety. Dzięki temu motocyklowi po trzech pierwszych meczach w lidze miałem najwyższą średnią w całym zespole. W Rzeszowie nawet pobiłem rekord tamtejszego toru, a miejscowi działacze nie chcieli mi wypłacić 500 złotowej premii. Wtenczas Florian Kapała wziął ode mnie adres i powiedział, że pieniądze przyjdą pocztą. No ale po tych wspomnianych trzech meczach „skończył” mi się ten motocykl. Jak to się stało, to do dziś niestety nie wiem… Jawa była takim motorem, który spokojnie wytrzymywał pół sezonu bez większego remontu, a tutaj trzy rozegrane mecze i koniec… Pozostały mi więc tylko pewne przypuszczenia, ale oficjalnie nigdy nic ujawnione nie zostało. I tak startowałem z różnymi wynikami przez kilka sezonów w Toruniu i myślę, że udowodniłem, że przy dobrze zrobionych motocyklach potrafiłem zdobyć punkty dla drużyny. Gdy tego sprzętu brakowało, wtenczas wyniki znacznie spadały…
O Ryśku Janym słów kilka
Wychodząc ze Sparty miałem całkiem niezłe referencje, w końcu w lidze punktów trochę zdobyłem będąc często w czubie pod względem średniej biegowej. Przeważnie najlepsze wyniki osiągali Trzeszkowski z Bruzdą, a zaraz za nimi naprzemiennie ja z Zygfrydem Kostką. Później jeszcze doszedł Janek Chudzikowski, za to Stasiu Nowak obniżał już loty, Antos i Słaboń (Adolf – dop.) zakończyli kariery, młody Słaboń (Robert – dop.) dopiero zaczynał poważne ściganie, w klubie zaczął się pojawiać Rysiek Jany. O Janym to ci trochę opowiem, bo to był nieprzeciętny talent czystej wody… To, że nie osiągnął takiego poziomu, do jakiego był predysponowany było chyba spowodowane środowiskiem, z jakiego się wywodził oraz bardzo poważnym wypadkiem w Częstochowie, o ile dobrze pamiętam w trakcie eliminacji mistrzostw Polski par klubowych. Ja już wtedy startowałem w Toruniu, ale z tego co mi opowiadali koledzy z toru wyglądało to makabrycznie. Podobno przeleciał wtedy przez bandę i zatrzymał się już na rzędach ławek dla publiczności doznając poważnego urazu głowy i od tego momentu coś się w nim zacięło…
Rysiek to był chłopak, który się dla żużla urodził. Mając jego starty, miałeś cały ten sport w małym paluszku. Pamiętam, jak pewnego dnia wracałem z Jurkiem Trzeszkowskim z klubu, a nieopodal Pól Marsowych (położone są nieopodal Stadionu Olimpijskiego – dop.) mieściło się żwirowe boisko, po którym jeździł Jany z kolegami. Przystaliśmy dłuższą chwilę czasu, a Jurek rzekł – „zobacz, to jest wielki talent”. Pamiętam doskonale, jak Jany pokazał się pierwszy raz w klubie. Ubrany w dres, wydawał się nieco przestraszony i przytłoczony. Szybko się jednak odnalazł, czynił błyskawiczne postępy na motocyklu żużlowym, miał do tego po prostu smykałkę.
Słynny, bydgoski tor
Doskonale pamiętam mecze rozgrywane na bydgoskim torze, który w tym czasie był chyba ewenementem w skali światowej. Miejscowi bronowali go na głębokość 20 centymetrów, po czym dla wzmocnienia „efektu” obficie polewali go wodą i w takich warunkach rozgrywano tam mecze ligowe. Działacze z Bydgoszczy dodatkowo śmiali się, że jak w Toruniu pada deszcz to i u nich wtedy będzie mokro na torze. W moim ostatnim sezonie startów we Wrocławiu pojechaliśmy tam na mecz, a ja zdobyłem bodajże siedem punktów. Pamiętam pojedynek z Glucklichem, z którym prowadziłem przez blisko trzy okrążenia sądząc, iż nic mi już nie jest w stanie zagrozić. On w pewnym momencie na prostej wszedł między mnie, a bandę i pomknął do przodu po trzy punkty. Słuchaj, do dziś nie wiem jak on to zrobił… W ogóle w tamtym czasie z tym bydgoskim torem było związane kilka afer. Raz Toruń nie podjął w ogóle walki, tłumacząc się nienormalnymi warunkami torowymi. Pamiętać jednak trzeba, że w tych czasach Polonia była klubem milicyjnym. Z jednej strony stał pułkownik, z drugiej major, a pośrodku sędzia zawodów więc jakie miał podejmować decyzje…? Nierzadko odwoływano tam prezentacje zawodników, bo na piechotę nie dało rady iść po torze, po prostu człowieka wciągało. Żeby zdobyć jakiekolwiek punkty należało pełne cztery okrążenia trzymać pełen gaz pochylając jedynie na łukach motor. Jak się zamknęło manetkę, to w najlepszym wypadku stawałeś w miejscu, w najgorszym zaliczałeś obrót i kończyłeś swój udział w zawodach. Mechanik odkręcał nam śruby od sprzęgła aby mogło się ono ślizgać, dzięki czemu motor na starcie nie stawał dęba. Oczywiście wiązało się to ze sporą ilością spalonych tarczek, ale w jakiś sposób trzeba było się dostosować do tych nienormalnych warunków. Najśmieszniejsze było to, że kiedyś pojechałem tam na jakąś eliminację mistrzostw Polski z motocyklem przystosowanym na 20 centymetrowe bagno, a zastałem płaski jak stół tor (śmiech).
Fotografie z archiwum Zygmunta Słowińskiego