Zapraszamy na kolejny artykuł Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

Tradycja, to dobre imię dla dziewczynki. Tak przynajmniej „przekonuje” węglarza gazeta z „Misia” Barei. Misia na miarę naszych czasów ma się rozumieć. Stare chińskie przysłowie z kolei uczy, iż „lepsze” jest wrogiem „dobrego”. Skoro więc coś jest dobre jak imię dla dziewczynki, bo stanowiące tradycję, a przy tym zakorzenione w świadomości. Jeśli ma rangę, prestiż, to nim zacznie się to „poprawiać” – warto dobrze przemyśleć swoje zapędy. Najlepiej ze szczególnym uwzględnieniem przyczyn i skutków. Mawiali też Chińczycy, że skoro wroga pokonać się nie da, należy się z nim zaprzyjaźnić. Ja chyba jakoś nie potrafię. Mierzi mnie ta „nowa jakość” żużla.

W każdej dyscyplinie, jak świat światem, rozgrywa się mistrzostwa globu. Indywidualnie, parami, drużynowo, jakkolwiek. Na szlace też tak było. Jeszcze niedawno. Przez lata. Komu to wadziło? Był prestiż, zainteresowanie mediów, liczni sponsorzy i kibice. Co zostało? Upadający cykl SGP, pod siermiężnym i szkodliwym dowództwem kowbojów-odkrywców. Jeszcze reaktywowane po licznych eksperymentach (SoN-ach) mistrzostwa par, dla zmylenia przeciwnika nazwane „drużynowym” pucharem świata.

Do historii przeszły jednodniowe finały IMŚ. Z legendami, dramatami, bohaterami. Pamiętane przez lata. A przy tym – niesprawiedliwe. I całe szczęście. Ów brak sprawiedliwości dziejowej, to przeca sól rywalizacji. Gdyby miało być przewidywalnie, do czego współcześnie (niestety) dążymy – byłoby (jest) zwyczajnie nudno. No i ten zapomniany prestiż dyscypliny. Zważywszy treść wpisów np. Imć pana Kowalczyka – eks-piłkarza, pojęcie dziś nieznane. A przecież ważkie i ważne. Idę sobie do Orlenu i zapodaję: „jestem ubiegłorocznym trzykrotnym mistrzem świata na żużlu. Solo, w duetach oraz drużynie.” Prawda, że brzmi lepiej od np.wygrałem cykl, bo nic innego usankcjonowanej rangi nie da się w tej dyscyplinie osiągnąć. No i potencjalny sponsor kadry. Kadra jest. Tylko z kim i o co ma się ścigać? Komu więc i dlaczego przeszkadzały IMŚ, MŚP i DMŚ, w tradycyjnej, że nadużyję określenia, formule?

O ile zmagania indywidualne, czy drużynowe, to powszechne zjawisko w wielu dyscyplinach sportu, o tyle „pary” mają swoją interesującą historię. Szwedzki działacz, Carl Gustaf Ringblom, zaproponował ponad 50 lat temu, by na wzór rozgrywanych w jego ojczyźnie zawodów, wprowadzić do kalendarza FIM mistrzostwa świata par. Podkomisja wyścigów torowych pomysł podchwyciła i już w 1968 roku, na niemieckim torze w Kempten, przeprowadzono próbne, jeszcze nieoficjalne zawody. Dopisała publiczność, licznie zaszczyciły imprezę media, a w turnieju triumfowali Szwedzi z legendarnym Ove Fundinem. Skoro poszło tak dobrze, postanowiono ideę kontynuować.

Kolejny sezon to wciąż nieoficjalne, Międzynarodowe Mistrzostwa FIM Najlepszych Par. Turniej rozegrano w Sztokholmie i tu triumfowali, reprezentujący Nową Zelandię, Ivan Mauger z Bobem Andrewsem, przed atomowym duetem gospodarzy Fundin, Gote Nordin.

Federacja nabrała przekonania, że warto. Zatem następny finał był już pierwszym oficjalnie noszącym nazwę mistrzostw świata par. W Malmoe miało rywalizować siedem najlepszych dwójek, ale… szef polskiego żużla, płk. Rościsław Słowiecki od początku był sceptycznie nastawiony do nowego pomysłu Szweda. Na półfinał do Mariboru wysłał więc mocno zaawansowany wiekowo zestaw Marian Spychała, Paweł Mirowski, startujący na co dzień w naszej drugiej lidze.

Spychała miał już 38 wiosen, jak na tamte warunki bardziej niż wiele. Jechali więc Polacy na pożarcie, bez rezerwowego, bo tego nie przewidywał ówczesny regulamin zawodów, a tu klops. Mirowski zdobywa 9 oczek, Spychała 15 i z 24 punktami nasi ulegają jedynie parze Czechosłowacji (Jiri Stancl, Vaclav Verner), awansując do „niechcianego” przez szefa finału. Ot, pasztet.

Niestety, Słowiecki pozostał nieugięty i naszego duetu na ostateczną batalię nie puścił. Polaków zastąpili reprezentanci Danii, występujący poza konkursem, bez prawa klasyfikacji. Jak przekonać pułkownika? FIM znalazła sposób tyleż prosty, co genialny. Po debiutanckiej edycji 1970 roku, wygranej przez Nową Zelandię, przed Szwecją i Anglią, w finale bez Orłów i Austriaków zastąpionych Jugosłowianami (był taki kraj), drugą edycję postanowiła zwieńczyć w… Polsce. Niechętny zawodom pułkownik musiał się ugiąć. Nie wypadało odpuścić tak prestiżowego, choć raczkującego ścigania.

Ówczesną mekkę rodzimego speedwaya – Rybnik, wyznaczono na miejsce zawodów, a w składzie Biało-Czerwonych pewną pozycję miał lider miejscowego teamu, Andrzej Wyglenda. Kto obok, bo przypomnę, rezerwowy pojawił się w składzie dopiero od edycji 1991? Padały propozycje, argumenty, aż wreszcie szef wszystkich szefów podjął decyzję, by z numerem 2 pojechał początkujący żółtodziób… Jerzy Szczakiel. Jak to u nas, po nominacji szyderstwa, burza, krzyki „ekspertów”, sarkazm, aż do zawodów. W tych Polacy nie mieli sobie równych, zdobywając pierwsze i, jak się okazało, jedyne złoto. Obaj reprezentanci solidarnie zgromadzili po 15 punktów i palmę pierwszeństwa objęli bez straty oczka. To ucięło wszelkie dyskusje o trafności wyboru pułkownika.

Rozgrywki przyjęły się na dobre i były prowadzone w latach 1970-1993. Na przestrzeni lat niewiele się zmieniało. Gospodarz miał miejsce w ostatecznej batalii z urzędu, w sezonach 1986-90 eksperymentowano, ku uciesze ortopedów głównie, po sześciu zawodników w biegu. Z półfinałów awansowały po trzy najlepsze ekipy, od sezonu 1991 uzupełnione przez rezerwowego i tak trwało do roku 1993, kiedy odbył się ostatni w „starej” formule finał, na torze w Vojens, zwycięski dla Szwedów. Wtedy, wskutek kurczenia się nacji i liczby zawodników, zatem wobec trudności z obsadą Drużynowych Mistrzostw Świata, federacja wykonała chytry myk. Rozgrywki par zlikwidowano, zaś dotychczasowe championaty duetów, a w zasadzie już tercetów, nazwano „drużynowymi”. Łatwiej nazbierać góra trzech żywych zawodników, w tym jednego, który nie spadnie z motocykla i udawać, że wszystko z dyscypliną jest jak należy, niż wygłupiać się z kadłubowymi pseudo półfinałami „drużynówek”, ze spadającą liczbą uczestniczących państw i beznadziejnie ogromnymi różnicami w sprzęcie oraz umiejętnościach uczestników owych niby półfinałów.

Wróćmy jednak do sprawdzonej formuły. Kilka ciekawostek. Otóż w inauguracyjnych edycjach Wielką Brytanię odrębnie reprezentowali Anglicy i… Szkoci. Angole albo odpadali w połówkach, albo… zdobywali tytuły. Przynajmniej w początkowej fazie. Polacy za bardzo nie mają się czym pochwalić w latach 80. i 90. Mimo trzech finałów na własnych śmieciach w sezonach 1985 (Rybnik), 1989 (Leszno) oraz 1991 (Poznań) nie zdołali wygramolić się z ostatniego, czyli siódmego, bądź dziewiątego, kiedy ścigano się po sześciu w Lesznie, miejsca. Bez względu na ustawienie par, efekt był identyczny.

Różnicami w sprzęcie można wytłumaczyć porażki z ówczesnymi dominatorami, ale zdobyć połowę dorobku piątych Czechów i mniej od jednego Castagny, jeżdżącego bez wsparcia kolegów, Furlanetto i Vespriniego (Poznań), to już chyba nie tylko kwestia motocykli. Co istotniejsze, w tamtym championacie zabrakło choćby mocnych wówczas Amerykanów i Anglików. Pierwsi odpadli w 1/2 na niemieckim obiekcie w Pocking, drudzy w równoległym półfinale w Pardubicach, co było dużego kalibru niespodzianką. Polakom, niestety, nie pomogło. Warto odnotować także, że we wstępnych edycjach półfinałowe turnieje odbywały się z udziałem takich choćby potęg, jak Bułgarzy, Holendrzy, Francuzi, czy… Belgowie, a ci wcale nie byli chłopcami do bicia i jakieś punkty zdobywali nie tylko na „trupach”.

Liście medalowej przewodzą Duńczycy, którzy w sezonach 1985-1991 zanotowali serię siedmiu victorii z rzędu, zawsze, co ciekawe, z Hansem Nielsenem w składzie. Są tam jednak i takie perełki, jak brąz duetu RFN z 1977 roku, kiedy Egon Muller czynił bodaj pierwszą przymiarkę do wykorzystania wody, startując wespół z Hansem… Wassermannem. Potem skuteczniej i już samodzielnie wykorzystał naukę i obycie, podczas finału w Norden, zdobywając tytuł IMŚ na torze mokrym od opadów… wody z polewaczki, bo deszczu nie było.

W 1986 jedyny brąz, dla odmiany, wywalczyła nieistniejąca już Czechosłowacja (Kasper jr, Matousek), zaś sezon 1990 i Landshut przyniosły jedyny trzeci stopień podium Węgrom (Adorjan, Tihanyi ). Polacy medalowo na szóstym miejscu, za choćby USA, czy Nową Zelandią. Indywidualnie najlepszy Nielsen, przed rodakiem Gundersenem i Peterem Collinsem z Wielkiej Brytanii. Angol zdobył wprawdzie pięć krążków, zatem o dwa mniej od Maugera, czy Olsena, ale oni tylko raz cieszyli się złotem, zaś wyspiarz aż czterokrotnie. A propos. Nasze legendy Edward Jancarz i Zenon Plech także zapisały po cztery medale, ale bez złota, stąd odleglejsze pozycje w klasyfikacji.

Sezon 2018 przyniósł Speedway of Nations. Miała to być kontynuacja mistrzostw tercetów, choć nieco zmodyfikowana regulaminowo, o czym boleśnie przekonali się we Wrocławiu Polacy. Co będzie z „rewitalizowanym” skrzyżowaniem MŚP i DMŚ pod szyldem DMŚ? Czas pokaże. Warto jednak wrócić do tradycji. Dobrych tradycji. Pamiętając, by nie wylewać dziecka z kąpielą, w myśl chińskiego przekazu. „Lepsze” było i jest wrogiem dobrego. Po cóż „wymyślać” koło i proch, skoro dawno zostały wynalezione. Wystarczy czerpać garściami z gotowego. Przywróćmy szlace należny, zasłużony prestiż. Wprowadźmy na powrót na salony. Klasyka jest najlepsza i to akurat nie podlegający dyskusji dogmat. Nie trzeba nikomu niczego udowadniać i przekonywać. Klasyczne DMŚ, MŚP oraz jednodniowe finały IMŚ, z rozrzuconym po świecie, także żużlowym zaścianku, gęstym sitem eliminacji, dadzą szansę nie tylko przetrwania, ale wręcz rozwoju. Powrotu na stare, ugruntowane pozycje. I to wszystko obok, oprócz, nie zamiast SGP. Jak choćby w skokach. Jedno-drugiemu nie wadzi. Tym bardziej, że pod dowództwem bezskutecznego i beznadziejnego Discovery – SGP umiera.

Zamiast gonić za modą, podporządkowywać EKO-terrorystom, co to ośmielają się lansować silniki… elektryczne, albo próbować „dorównywać” F1 – wróćmy do korzeni. Do rozwiązań sprawdzonych i dobrych. Ściganie „za stodołą”, na kopnych, jak to się przyjęło obecnie określać „selektywnych” torach, przy użyciu taniej, standardowej bryki, z mocą obniżoną przez długi skok do pierwotnych ok. 50 koni, miało i nadal może mieć, znacznie większy urok. Wymaga też więcej od ściganta, któremu z kolei daje szansę zapanowania nad rozjuszoną furą. Emocje, mijanki, zwroty akcji, dramaty – to już było. Wystarczy powrót do przeszłości. Kompleksowy. Wszystkim się opłaci. Dosłownie i w przenośni. A przeca stan kasy, to współcześnie dominująca miara „sukcesu”. O bezpieczeństwie zaś dużo się mówi i pisze, jednocześnie wciąż obniżając jego próg. A to przez rosnące moc i prędkość, przy tym zmiany w technice jazdy, ograniczające sterowność bajka niemal do zera. Zróbmy więc coś realnego, by słynne „dmuchawce” mogły skutecznie spełniać swą rolę. Zgodnie z… tradycją. Inaczej dostaniemy kolejne gó…no w pazłotku i każą nam się cieszyć, że je mamy.

fot. ilustracyjne – publiczny fb