Zapraszamy na kolejny artykuł Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)
Mamy mundial, zatem możliwość porównania futbolu ze szlaką. Naturalnie nie o powszechność uprawiania idzie, bo w tej materii żużel nigdy nie dorówna kopaczom nadmuchanej skóry. Idzie o organizację klubów, ze szczególnym uwzględnieniem szkolenia i skautingu. Kluby piłkarskie tym między innymi różnią się od żużlowych, że role skauta, trenera, dyrektora sportowego są jasno określone i jeden drugiemu w robotę się nie miesza. W speedway’u nie jest już tak różowo, a funkcja trenera i menedżera właściwie niewiele od siebie, teoretycznie, odstaje, zaś skauting jako taki co najwyżej raczkuje.
Bywało drzewiej i nadal tak to działa najczęściej, że trenerem drużyny lub szkółki zostaje były zawodnik, z uprawnieniami instruktora sportu, dotąd przydzielanymi niemal bez względu na wykształcenie, cechy osobowościowe, a jedynie za lata spędzone na torze. Czy to źle? Różnie bywa. Faktem pozostaje, iż współcześnie uzyskanie uprawnień trenera wymaga od kandydata nie tylko matury, ale także ukończenia studiów (kurs na zasadzie fakultetu), co dla wielu niedawnych gwiazd jest barierą nie do przejścia. Stąd rzesza instruktorów starej daty z uprawnieniami sprzed zmian starzeje się i kurczy, zaś nowych trenerów z certyfikatem nie przybywa lawinowo.
Nieliczne są przykłady ludzi, którzy sami nie siedzieli na motocyklu, a mimo to brali się za uczenie innych. Janusz Michaelis, który pełni wciąż te obowiązki, wcześniej miał zespół wymagający w zasadzie prowadzenia jedynie w meczu i nikogo w Pile uczyć niczego nie musiał. Czy po latach doświadczeń obok toru potrafi i naucza – nie wiem, ocenić można jedynie po efektach, zatem wychowankach. Pół biedy dla najmłodszych adeptów, jeśli szkoleniem zajmuje się słabo wykształcony, ale inteligentny eks-żużlowiec. Mając wiedzę, wspartą nieco „naturszczykowatą” znajomością charakterów młodych ludzi i rozumiejąc jej obawy oraz potrzeby, może nawiązać kontakt i przekazywać umiejętności do woli. Psychologii co prawda nie studiował, ale mając dobre wyczucie, z pewnością sobie poradzi.
Gorzej, jeśli szkoleniem narybku zajmie się były gwiazdor nie dlatego, że chciał i marzył o tej pracy i ma predyspozycje, lecz dlatego, że klub zlitował się nad staczającym się coraz bardziej byłym liderem i przyjął do pracy, by uniknął kompletnej katastrofy życiowej po zakończeniu kariery. Język z cyklu „wiśta wio” i gorzała to beznadziejne powiązanie, a klub nikogo w ten sposób nie uratuje. W takim przypadku mogą się młodzi łatwo zniechęcić, a i rodzice będą się głośno buntować w imieniu małoletnich pociech, bo to przecież nic przyjemnego ani wychowawczego tym bardziej, oglądać ekscesy alkoholowe „wychowawcy”, okraszane siarczyście wtrętami łacińskimi, ze skandaliczną dykcją przy tym. Jeśli ktoś powie, że to skrajność, która w ogóle się nie zdarza, to ja powiem tylko, że się mocno mija z realiami.
W biznesie menadżer to raczej operatywny gość, potrafiący dokonywać cudów na bazie pracowitości, otwartości i rzetelnego przygotowania do pełnienia swej roli. W sporcie wygląda to inaczej. Można tu śmiało wyróżnić dwie grupy menedżerów. Pierwsza to rodzaj dyrektorów sportowych i oni pracują w klubach, do drugiej należą wszelkiej maści indywidualni „opiekunowie” zawodnika. Rodzice, co bystrzejsi mechanicy, bądź zwykli cwaniaczkowie czujący zapach grubej, jak im się wydaje, i łatwej forsy. Bo zdobyć zaufanie żużlowca relatywnie łatwo, a kluby ich zdaniem „leżą na forsie”.
Ci ostatni zwykle wysoko cenią swoje „usługi”, ale też łatwo tracą grunt, bowiem dojąc tylko kluby, bez pozyskania dodatkowego wsparcia sponsorów, nie są w stanie utrzymać współpracy z teamem zawodnika zbyt długo. Bo nawet ten najmniej gramotny wreszcie zauważy, że ów menedżer to postać przynosząca tylko szkody i nie wnosząca niczego pozytywnego do ekipy.
Co do menedżerów – dyrektorów sportowych zaś, ważny jest podział kompetencji i jasne określenie kto (trener, czy menedżer) dowodzi. Tu nie miejsce na demokrację i głosowania. Jeśli obaj panowie znajdą wspólny język, nadając na tych samych falach to pół biedy, ale co kiedy jeden drugiemu zacznie udowadniać, który głupszy? Sukcesu nie osiągną. Podstawową więc kwestią, by się nie zagryźli, jest ustalenie zasad. Za tor odpowiada trener. On przygotowuje nawierzchnię przed, dba w trakcie i odpowiada po meczu, jeśli coś nie zagra. Oczywiście może i powinien słuchać zawodników, życzliwych uwag toromistrza, czy refleksji menedżera, ale ostateczną decyzję podejmuje sam.
W kwestii przydziału numerów startowych także powinien być jeden dowódca. Zawodnicy mają prawo pojęczeć, że pod tym numerkiem to on nie bardzo, a że koleżka na początek ma wewnętrzne pola, a one lepsze, a to że jeszcze tor „nie halo” i takie tam. Jednak ustalanie składu to, wbrew pozorom, nie taka prosta robota. Szkoły są pewnie różne, ale pamiętam, że najlepiej sprawdzało się u siebie, jeśli zawodników dobieraliśmy na bazie przesłanego przez gości zestawienia – od tyłu. Najpierw bieg 13 i analiza kogo „oni” tam mają i co „nam” najlepiej się opłaci. Potem wspak, aż do biegów 7-5. Początkowe ustawienie było więc pochodną składu ostatniej serii wyścigów i ta metoda raczej się sprawdzała, dając przy tym gawiedzi atrakcje w postaci pogoni za wynikiem gospodarzy, gdy pierwsze starty nie poszły idealnie, zaś trenerowi, czy menedżerowi pozostawiając szerokie pole manewru ewentualnymi roszadami w zestawieniu biegów.
No i wreszcie prowadzenie zespołu w zawodach. Tutaj trudno, by menago był mądrzejszy od trenera w kwestiach jeździeckich, ale już błyskawiczna ocena sytuacji, wyniku i dorobku oraz potencjału zawodników – z boku wygląda to często wyraźniej niż z centrum meczowego tygla. Ważne więc, by obaj panowie potrafili się porozumieć, bo menedżer może mieć ochotę skreślić zawodnika za dwie kolejne śliwki, ale trener podpowie, że przecież jeździć nie zapomniał i tylko fura była jak szkapa, ale teraz zmieni, więc dajmy mu jeszcze szansę. Tutaj jednakowoż kluczowe jest to, co wcześniej, a zatem jasne określenie kto podejmuje ostateczne decyzje. Temu drugiemu zaś nie wolno w najmniejszy sposób okazać na zewnątrz złości i frustracji, a już na pewno pokrzykiwać bezczelnie, złorzeczyć i głośno powątpiewać w doświadczenie partnera.
Skauting. To pojęcie w żużlu w sposób usystematyzowany, praktycznie, nie funkcjonuje. Co innego futbol. Tam rzesze poszukiwaczy skarbów przemierzają świat, by trafić swój Klondike. Można więc wypatrzeć gotowego, dorosłego kandydata na gwiazdę, albo odkryć małoletnią perełkę w zapyziałym klubiku z namiastką szkółki piłkarskiej. Grunt, by na koniec zgadzało się na koncie, bo o klientów martwić się nie trzeba. To jednak futbol, sport znany i uprawiany na całym globie.
Speedway, mimo iż znacznie mniej liczny, także miewa nieodkryte diamenciki, wymagające szlifu i dopieszczenia. Zaczynają się więc poszukiwania wśród coraz młodszych adeptów, w klasach motocykli o mniejszej pojemności. Są też „skauci podwórkowi”. Ci z kolei, najczęściej pracując w klubach, jako trenerzy narybku, zwiedzają okolice, zwykle wokół miast, nie zaś osiedla i tam starają się wyłapywać chłopaków z „papierami” do ścigania, organizując chociażby spotkania z pokazami jazdy. Nie od dziś wiadomo bowiem, że chłopaki ze wsi ujeżdżają „od małego” co tylko daje się ujechać, przez co w wieku lat nastu, mają sporą przewagę umiejętności i doświadczenia nad mieszczuchami.
Wróćmy jednak do skautingu. Otóż zdarza się, że któryś z trenerów postawi na właściwego konika i z pana „nikt” zrobi w rok, czy dwa rozpoznawalną markę. Bywa, że kumpel na stałe mieszkający w którymś z żużlowych krajów, podszepnie koledze prezesowi, że jest tam taki nastolatek i warto go przygarnąć, bo ma szansę na dobrą jazdę, o ile nie zgnuśnieje w bylejakości. Czasem też obecny żużlowiec podpowie, że w jego kraju jest młodzian, w którego warto inwestować itd. To wszystko jednak margines i szkoda, że kluby tak niewielką wagę przykładają do możliwości wiązania ze sobą kilkuletnimi kontraktami nawet kilku, czy kilkunastu małolatów. Inwestycja relatywnie niewielka, ryzyko praktycznie minimalne, bo szansa, że ani jeden z „pojmanych” nigdy nic nie osiągnie jest mizerna, zatem dlaczego nie? I nie chodzi tu o honoraria dla skautów, jeśli taka funkcja się w ogóle przyjmie, ale o zapewnienie sobie spokoju na dłużej, szczególnie w kontekście starzenia się czołówki i całej dyscypliny.
Warto, myślę, zastanowić się nad jasnym podziałem ról i uruchomieniem skautingu w klubach. Nie znaczy to, że wszędzie mamy bałagan, ale zważywszy na prywatne opowieści niektórych, szczególnie trenerów, o przyczynach rozstań z zespołami – to dość powszechna przypadłość. I nie rzecz w pomyleniu skautingu ze zwykłym podkupowaniem małolatów, coraz powszechniejszym obecnie. Co do head hunterów zaś, zawsze warto mieć na lata prawa do zawodnika, który rokuje, niż… ich nie mieć. Na koniec zaś mała prośba do prezesów. Przejrzyjcie panowie, stan posiadania, w aspekcie wyłącznie wychowawczym, w waszych szkółkach. Dla dobra wspólnego. I poszukajcie skutecznych metod pomocy potrzebującym, byłym lokalnym matadorom, najlepiej bez ich kontaktu z dziećmi i młodzieżą.
fot. fb
Nowe komentarze