Odpowiedź zdaje się być oczywista. Dla kibiców naturalnie. Czy aby na pewno? W Gorzowie była garstka uwięzionych na stadionie ludzi. Uwięzionych, ponieważ nie wolno im było wyjść, a potem przyjść ponownie gdyby jakimś cudem zawody jednak rozegrano. Tkwili więc w swoistym areszcie przez kilka godzin, by ostatecznie wkurzeni, przemoczeni i przemarznięci – wrócić do domu bez satysfakcji. Takie rzeczy nie mają prawa się zdarzać. Ale się zdarzyły. Najkrócej. Skoro arbiter uznał, że tor jest bezpieczny i zgodny z regulaminem, powinien uruchomić czas dwóch minut i zaprosić zawodników pod taśmę. Gdyby nie wyjechali – wtedy ewentualnie obustronny walkower. Pomroczność jasna arbitra? Być może, a jeżeli nawet, to z pewnością nie bez zewnętrznych wpływów. Co należało zrobić? To naturalnie wyłącznie moja opinia. Wielokrotnie odwoływano zawody przed terminem z uwagi na niekorzystne prognozy pogody. Te „gorzowskie” były jednoznaczne i bardzo się… potwierdziły. Można więc było przekładać już w przeddzień. By jednak radośnie narazić strony na koszty, ale sobie zapewnić alibi z jednoczesnym zabezpieczeniem „publicity” – możliwe było ściągnięcie ekip w terminie meczu, co nastąpiło. Deszcz padał, plandeka przeciekała, zatem najdalej. Podkreślam – NAJDALEJ, w momencie zdjęcia plandeki i stwierdzenia nierównomiernej plasteliny pod nią, należało zastosować akt łaski wobec najwierniejszych fanów tkwiących na trybunach. I to tyle. W końcu zawody są dla kibiców – czyż nie? W Gorzowie doszło do kuriozum. Mam nadzieję, iż organ nadzorczy stanie na wysokości zadania. Anuluje chorą decyzję arbitra i wyznaczy nowy termin. Tak byłoby zgodnie z duchem sportu. Ofiarą (jedyną) stanie się Michał Sasień. Marynarki rączki będą miały czyste. Każde inne rozwiązanie będzie przeciw temuż duchowi. Nawet jeśli tor rzeczywiście przed 22.00 (4 godziny po pierwotnie planowanym rozpoczęciu) nadawałby się do ścigania – a się absolutnie nie nadawał, nie było dla kogo się ścigać. Ta garstka najwierniejszych fanów na trybunach znacznie wcześniej chciała wracać, ale nie mogła bowiem mamiono ją rzekomymi szansami na rozegranie zawodów. Na siłę? Na czyjeś polecenie? Chyba tak. O dziwo, w narrację arbitra poniekąd wpisał się swoją wypowiedzią Stanley Chomski, dla którego widać „łatwe” 2 punkty meczowe (teoretycznie) są więcej warte niż show i zadowoleni kibice. Szkoda, że w Krośnie nie był tak „życzliwy” rozegraniu zawodów ligowych do końca. Ale jak sam stwierdził – kiedy bokser wychodzi do ringu musi zakładać, że dostanie w czapę. No to dostanie. Wedle zasług. To nie ja – to oni. Tor był do dupy, ale chciałem jechać. To Grudziądz był przeciwny. No moi „trochę” też. Ale to ich pytajcie. I takie tam dyrdymały. Dla kogo więc organizuje się widowiska sportowe zapytam ponownie? W żużlu – dla arbitrów? A telewizja? Gdyby wiedziała dzień wcześniej o odwołaniu – żaden problem. Gdyby decyzja zapadła w dniu i godzinie meczu – takoż (w końcu deszcz). Gdyby jeszcze skasowano ściganie, rozsądnie, po zdjęciu plandeki – też nie mieliby powodów do protestu. Tyle. Jak zauważyliście, w swych wywodach zupełnie nie zajmuję się paragrafami, takoż kwiecistymi oracjami na rzecz. W swej naiwności nadal uważam, że podstawą wszystkiego, swoistym fundamentem, powinien być zdrowy rozsądek. Tego w Gorzowie mieliśmy deficyt. No i kojones, czytaj – umiejętności podejmowania słusznych decyzji, w krótkim czasie. Mógłbym wzorem wywodów Chomskiego, odbić piłeczkę i opowiadać o walkowerze dla GKM, bo przecież gospodarze nie potrafili przygotować toru w regulaminowym czasie, a ten był zdradliwy i nie nadawał się do ścigania. Co kogo obchodzi przeciekająca plandeka? Widocznie nie umieli jej rozłożyć jak należy. W Grudziądzu potrafili i mecz derbowy ruszył o czasie. Tylko co by to dało? Zupełnie rożne sytuacje. Powtarzam. Przede wszystkim zdrowy rozsądek. Gorzów może się wykpić od walkowera. Nawet po wieloletniej batalii przed sądem. GKM wkopał się po same uszy. Naturalnie o ile prezentowane publicznie kartki papieru, to jedyne „oświadczenia” stron, które skłoniły rozjemcę to tak skandalicznej decyzji. Gorzów nie odmówił de facto udziału w zawodach. Goście kategorycznie i jednoznacznie odmówili. Co robić? Zawody należy powtórzyć we właściwych warunkach (tor) i przy licznej publiczności, dla której są organizowane, bez względu na opinie Sasienia, czy Chomskiego. To priorytet. O ile Ekstralipie jeszcze na czymkolwiek (zawody) i kimkolwiek (kibice) zależy. Opowieści zaś o tym czego by to nie było w Anglii za czapkę śliwek odrzucam. Wielokrotnie wyjaśniałem na czym polegają różnice w sprzęcie, technice jazdy, takoż jednakowym nasączeniu całego, powtórzę CAŁEGO toru. Mądry zrozumie, a Cieślak dalej będzie przekonywał, że Złoty Kask w Pile albo IMP w Krośnie powinny się odbyć. To co? Z buta, czy sypiemy głowy popiołem?

Wracamy do żużla. Choć przychodzi to z coraz większym trudem. Za nami niepełna kolejka i część zaległości. Toruń jechał dwa razy w delegacji i dwukrotnie poległ. W Grudziądzu zdołali przegrać wygrane derby. W Częstochowie stawiali się, walczyli, nie brakowało determinacji, ale w lepszym stylu, acz polegli wyżej. No to ma Piotr Baron ból głowy. Do „tradycyjnych” mankamentów (juniorzy) doszła nierówna postawa wszystkich pozostałych podopiecznych. Na szczęście mężczyznę ocenia się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna. A jak zakończy Baron? To się dopiero okaże. Przy okazji tych dwóch spotkań objawił się specjalista w dziedzinie wpuszczania w taśmę. Robert Lambert w Grudziądzu wpuścił w XIV Lidseya (skutecznie), zaś pod Jasną Górą był bardzo blisko sprawienia podobnego psikusa w XV Torresowi (uratował zawodnika gospodarzy silny wiatr we właściwym kierunku). Niektórzy komentowali nawet, że owe niepowodzenia torunian, to z powodu karmy, co to lubi wracać. Tak czy siak, po ośmiu wyścigach derbów, przy stanie 20-27 gotów byłem wracać, tracąc nadzieję na cokolwiek ze strony GKM. Dziś się do tego przyznaję i odszczekuję. Że wykorzystali brak równania? Na pewno. Ale nie tylko gospodarzom nie równano toru. Widać (znacznie) lepiej go odczytali. To był heroiczny, epicki bój Gołębi i takie właśnie zwycięstwo. Przy okazji ukłon w stronę kapitana. Jason Doyle przydzwonił. Solidnie. To jednak twardziel znany z tego, że nawet z głową pod pachą stawia się na zawody i próbuje. Zawsze znajdzie się przecież jakiś „szlachetny” lekarz sportowy, który podpisze kwity. Kołodziejowi podpisał, to i Jason mógłby na podobnego liczyć. Gdyby się uparł, mając w perspektywie kolejną rundę SGP – nic by działacze nie wskórali. Jest na pudle klasyfikacji. Ma (a raczej – miał) nadzieje na podtrzymanie dobrej passy. Żaden sportowiec nie odpuszcza walki o tytuł mistrza świata. Nawet przeciwko zdrowiu i wszystkim wokół. Zastanówcie się. Dzwoni Zmarzlik. Klub naciska na L4, bo potrzebuje ZZ-tki, ale cała Polska huczy – w du…szy z klubem. Walcz o tytuł. Tak czy nie? Nie wiem do końca jak było z Doyle`m. Lekarze nie dali szans, a może klub zrefundował poniesione „straty”, a może po prostu okazał się lojalny. Bez znaczenia. Istotne, że przedłożył interes drużyny nad własny. Bez względu na przyczyny. To pozwoliło GKM jechać z zastosowaniem ZZ za Australijczyka, a ostatecznie odnieść zwycięstwo. I o tym mówił Wadim Tarasienko tuż po spotkaniu, prosząc kibiców, wylewających wcześniej kubły pomyj na kangura, by sfolgowali i przeprosili. To naturalne, że kontuzjowany sportowiec do ostatniego momentu walczy o zachowanie szansy na najważniejszy tytuł w swojej dyscyplinie. Życie.

Ślączka także wygrał z Toruniem. Z przytupem, acz podobnie jak w Grudziądzu – w samej końcówce zawodów. Nie dojechał na mecz Michelsen, a mimo to podołali. I to z tym „wrednym, beznadziejnym” Maksymem Drabikiem, co to w XV przywiózł liderów gości za plecami, a wcześniej punktował bardzo równo. Oj nie lubimy w swej masie oryginałów, a takim z pewnością Drabik junior jest. Tylko czy oryginał to synonim chodzącego nieszczęścia? Moim skromnym zdaniem – oczywiście nie. Zdaniem niektórych (byłych?) „kolegów” po piórze – jednak tak. Co ich tak uwiera w tym Torresie, że jadą po nim bez zahamowań przy byle okazji, a kiedy okazji nie ma – sami je tworzą? Nie daj Boże po nich młodych.

Co jeszcze? Leszno trochę stawiało się dziurawemu tym razem Motorowi. Wrocek wygrał wysoko i pewnie, choć zapewne Magic ma trochę żalu do Artioma za egoizm w ostatnim wyścigu. I to chyba tyle na ten moment. Nie objawił się nam żaden nieznany dotąd talent ( no może odrobinę wiatrem na torze zaskarbił ponownie serca Nazar Parnicki), podobnie nikt jakoś wyraźnie nie zdołował, bo Fredka sygnalizuje zjazd od kilku imprez. Czekamy więc na kolejne ściganie, z nadzieją, że plandeka nie będzie przeciekała, podobnie jak niektóre czapki, bo pod nimi czasami także tylko woda… z mózgu.

Przemysław Sierakowski