Na stronie https://www.redbull.com Maciej Janowski podzielił się swoimi wrażeniami po dramatycznym, ale zwycięskim finale Drużynowego Pucharu Świata jaki odbył się w sobotę 29 lipca na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu.

Żużlowa reprezentacja Polski w niesamowitych okolicznościach wygrała finał Drużynowego Pucharu Świata. Dziewiąte w historii złoto w tych rozgrywkach zapewnił naszej kadrze Maciej Janowski, który brawurowym atakiem w ostatnim wyścigu wyprzedził dwóch rywali. „Magic” opowiedział nam o emocjach, które towarzyszyły mu w decydujących momentach!

Spodziewałeś się, że to będzie tak wyrównany turniej?
Jasne, że tak. Wiedzieliśmy, że zmierzymy się ze świetnymi zawodnikami, którzy na pewno poświęcą wiele, by nas pokonać. Zawody były turbo wyrównane i o wszystkim miały decydować wyścigi nominowane. W momencie, kiedy Rafał (Dobrucki, trener reprezentacji Polski – przyp. redakcji) podawał składy, a te wyświetlały się na monitorze i zobaczyłem, że jestem desygnowany do ostatniego, decydującego wyścigu, pomyślałem sobie: no to ładnie mnie teraz trenejro urządził! Ale to był moment. Nie odczuwałem jakiegoś szczególnego stresu i starałem się zrobić krok po kroku wszystko, jak najlepiej potrafię. Byłem niemal pewien, że zmiany, które wprowadziliśmy w motocyklu, były trafione, więc pozostało mi zrobić swoje. Z drugiej strony wiedziałem, że rywale są mega szybcy. Staram się jednak zawsze skupiać na sobie, a nie rozkminiać i martwić się przeciwnikami.

Co zatem powiesz o wyścigu, w którym zapewniłeś reprezentacji Polski wygraną w Drużynowym Pucharze Świata?
Nie wiem, co szczególnego mógłbym rzec… To jest przecież moja praca i po prostu zrobiłem swoje. Jasne, speedway jest wielką pasją i sportem, który na pewno mocno ukierunkował moje życie, ale koniec końców to jednak mój zawód. W najważniejszych momentach, a ten ostatni wyścig na pewno do takich należał, nie idę w stronę emocji, a raczej właśnie zadania, które mam do wykonania. Tak mi wygodniej i, jak pokazało kilka doświadczeń, chyba skuteczniej.

Coś szczególnego musiałeś jednak czuć!
W momencie, kiedy mijałem Roberta (Lamberta, reprezentanta Wielkiej Brytanii; wyprzedzenie go przez Janowskiego dało Polsce złoty medal – przyp. redakcji.), czułem, że wykonuję ważny, bardzo ważny manewr i że to jest duża sprawa. Ale… tak naprawdę wiele „dużych spraw” już w moim życiu się wydarzyło, więc raczej na miękko to przyjąłem.

Dla kibiców ten wyścig był na pewno wyjątkowy. Przeżywali czas, w którym bardzo szybko mieszały się skrajnie odmienne emocje. Teraz omawiają go godzinami w najdrobniejszych szczegółach. Czy ty masz podobnie, czułeś, że w tej szczególnej chwili czas nieco zwolnił?
Raczej nie. Nie chciałbym ściemniać, że czułem coś wyjątkowo podniosłego, że czas się zatrzymał, a ja precyzyjnie pamiętam najmniejszy szczegół. Bywają takie chwile, ale ta do nich nie należała, a chcę być szczery, więc mówię, jak jest. Podszedłem do tego zadaniowo, zadanie nie było proste, sam na początku to zadanie mocno sobie skomplikowałem, ale finalnie zrobiłem swoje.

Co w takim razie zapamiętasz z tego wyścigu? Jakąś emocję, stan, odczucie?
Nadzieję. Ogromną nadzieję.

Nadzieję? To dość zaskakujące…
Pamiętam, że kiedy jechałem „po płocie” i rozpędzałem się po zewnętrznej, to w głowie kołatała mi myśl: proszę, mój kochany motocyklu, nabierz takiej prędkości, żebym ich minął! Tak, to była nadzieja, że dam radę wyprzedzić rywali. Po drugim okrążeniu wiedziałem już, że po szerokiej ta sztuka mi się nie uda, dlatego zszedłem do krawężnika i wtedy… jakieś siły wyższe sprawiły, że zobaczyłem przed sobą lukę, kawałek wolnej przestrzeni. Robert i Anders (Thomsen – przyp. red.) rozjechali się, zostawiając mi miejsce do ataku. Wiedziałem, że to jest miejsce, w które muszę się wbić, że mam na to ułamek sekundy i że drugiej szansy nie dostanę. To wszystko. Wyszło super.

Wspomniałeś, że w swojej karierze miałeś już sporo ważnych momentów i dlatego bierzesz je „na miękko”. Pierwszy raz jednak wyjeżdżałeś do tak ważnego wyścigu w swoim ukochanym Wrocławiu, mając przed sobą walkę nie o własne cele i prestiż, a o dobro wspólne, o reprezentację Polski. Wynik was wszystkich był w twoich rękach. Czułeś tę różnicę?
Muszę przyznać, że czułem. Wspomniałem już o tym, że żużel to mój zawód, ale zgadzam się – jazda dla kadry ma swój unikalny urok. Drużynowy Puchar Świata to wyjątkowa impreza, w której trzeba stworzyć prawdziwy zespół, żeby wygrać. I myśmy to zrobili. Atmosfera między nami była wspaniała, wspieraliśmy się i dodatkowo się nakręcaliśmy. Mieliśmy wspólny cel i każdy chciał zrobić wszystko, by w jakikolwiek sposób pomóc w jego osiągnięciu. To są mega momenty. No, a do tego, tak jak powiedziałeś, wszystko działo się w moim mieście, na moim domowym stadionie. To dodatkowo nakręcało.

To był trzeci finał DPŚ we Wrocławiu…
A poprzedni oglądałem z trybun, jako kibic (śmiech)! Polacy wygrali, a do sukcesu poprowadził ich wtedy Jarek Hampel. Wrocław napisał piękną kartę w historii tej rywalizacji. Bardzo mi zależało, żeby to wygrać w swoim mieście. Myślę, że po tym finale nikt już nie ma wątpliwości, że DPŚ powinien mieć swoje stałe miejsce w kalendarzu. To wspaniały event i wielkie żużlowe święto. Być może były już kiedyś tak wyrównane edycje, ale ja na pewno takiej nie pamiętam…

Żródło: https://www.redbull.com