Andrzej Szymański jest wychowankiem Unii Leszno i klub ten reprezentował przez pierwszych kilka lat kariery a dokładniej w sezonach 1995-1998. W latach 1999-2001 startował w barwach ZKŻ-tu Zielona Góra. Był sporym talentem. Największym jego sukcesem było wywalczenie Młodzieżowego Mistrzostwa Polski Par Klubowych na torze w Rzeszowie w 1997 roku, w barwach macierzystej Unii. Był także między innymi dwukrotnym brązowym medalistą Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski.
Jego dobrze zapowiadającą się karierę przerwał wypadek na torze w Rybniku przed sezonem ligowym w marcu 2001 roku. Od tego czasu zawodnik walczy o jak największy powrót do sprawności. Zapraszam do lektury wywiadu z żużlowcem.
Paweł Wittchen: Przede wszystkim chciałem zapytać jak Pan się czuje?
Andrzej Szymański: Dobrze, dziękuję. Jestem pod stałą opieką lekarza. A dzięki temu że jestem zaszczepiony na COVID-19 mogę normalnie funkcjonować i jestem spokojniejszy.
PW: Czy obecnie ogląda Pan na żywo zawody żużlowe?
ASz: Pandemia niestety zamknęła stadiony i uniemożliwia kontakty bezpośrednie. Na bieżąco jestem dzięki internetowi i kanałom sportowym w TV.
PW: Jest Pan wychowankiem leszczyńskiej Unii, jak Pan wspomina atmosferę w klubie na początku swojej kariery?
ASz: To były inne czasy, lata dziewięćdziesiąte to czasy gdzie byliśmy prawdziwą drużyną, przyświecał nam wspólny cel, wspólnie trenowaliśmy, bawiliśmy się, byliśmy kumplami i przyjaciółmi. Rywalizacja była, ale taka zdrowa ,typowo koleżeńska. Jeden za drugiego poszedł by w ogień i pomógł jak mógł. Pieniądze to była drugorzędna sprawa, nie było ich dużo, a każdy cieszył się głównie z tego, że dostał się do składu, zdobywał punkty, zwiedzał świat, poznawał ludzi, był rozpoznawalny i miał wsparcie w kibicach.
PW: Czy bardziej podoba się Panu obecny żużel czy jednak ten z lat dzewićdziesiątych gdy Pan zaczynał swoje starty?
ASz: Dla mnie, tamte lata były czasem młodzieńczym, inaczej patrzyłem na świat i sport. Wtedy liczyły się starty i kolekcjonowanie pucharów. Rozpoznawalność, kibice i poklepywanie po plecach to były laury. Lata 90 to był „żywioł” liczyły się umiejętności, chęci, zapał, pasja a cała otoczka to był dodatek, o który niewielu zabiegało. Nie wiem, może mój zbyt duży zapał i zaangażowanie sprawił, iż uległem wypadkowi… Dzisiaj bezpieczeństwo na torze jest większe, chociaż nadal jest to bardzo niebezpieczny sport. Gdyby tor był przygotowany tak jak dzisiaj w tamtych czasach, gdyby byli komisarze toru to wtedy byłbym mistrzem świata. Dzisiaj, moim zdaniem żużel to działalność gospodarcza-biznes. Wielkie znaczenie ma pieniądz, reklama, sponsorzy, sprzęt, logo na kevlarze i kto więcej zaoferuje. Wszystko jest wyważone, indywidualne i brak zaskoczenia. Teraz team tworzą ludzie z całego świata. A my młode „byczki” walczyliśmy dla naszego klubu, naszych kibiców i mieszkańców naszych okolic.
PW: Kto jest Pana zdaniem najlepszym żużlowcem w historii?
ASz: Tony Rickardsson i Hans Nielsen to moje ikony żużla, do których dążyłem i starałem się ich naśladować. To dla mnie ideały jako ludzie i żużlowcy. Podglądałem ich w parkingu, na torze. Zauważyłem, że każda sekunda ich działania była przemyślana i perfekcyjna. Wydaje mi się, że nic nie było w ich życiu dziełem przypadku ,wszystko wypływało z konsekwencji ich działań. Dlatego byli mistrzami świata i bardzo dużo zrobili dla świata sportu. Kilka razy miałem okazję być na torze wraz z nimi, do dziś jestem wdzięczny za taką możliwość. Podziwiam ich do teraz i serdecznie pozdrawiam.
PW: Czy pamięta Pan swój pierwszy trening z szkółce żużlowej? Jeśli tak to jak on wyglądał?
ASz: Tak pierwszy trening był w Pawłowicach pod okiem Pana ŚP Stanisława Śmigielskiego jako adepta w 1994 roku. Pamiętam że byłem chwalony za to, że już na pierwszym treningu łamałem motocykl żużlowy. Zaliczyłem też wtedy mojego pierwszotreningowego „dzwona” (uśmiech) i uratował mnie Damian Baliński. Nie było karetki ani apteczki i pobiegł do stawu po wodę, by przemyć mi zdarty łokieć, mimo to nie mogłem się doczekać kolejnych treningów. Byłem wniebowzięty. 16 maja 1995 zdałem licencję żużlową i mogłem wystąpić jako zawodnik. Pierwsze zawody były w Zielonej Górze jako „młodzieżówka” i wypadłem pozytywnie. Jednak pamiętny dla mnie był drugi występ w rozgrywkach – Unia Leszno kontra Australia w 1995 roku. W starciu zdobyłem 12 pkt najwięcej z Unii Leszno tyle samo co Mark Lemon z drużyny Australii. Po tym meczu zostałem zauważony i pytano o mnie. Czułem że jestem na właściwej drodze i powoli „rozwijam skrzydła”.
PW: Co chciałby Pan przekazać od siebie kibicom żużla w Polsce?
ASz: Nie ma żużla bez kibiców więc wierzcie, trwajcie, kibicujcie, ale przede wszystkim bądźcie wyrozumiali dla zawodników bo presja i hejt, niejednego doprowadziła do tragedii.
Oto link, pod którym można pomóc bohaterowi wywiadu w dalszej rehabilitacji:
Andrzej Szymański – Pomagam.pl
Zdjęcia: media społecznościowe Andrzeja Szymańskiego