Zapraszamy na kolejny felieton Przemysława Sierakowskiego z cyklu – Piórem Sieraka (https://www.facebook.com/profile.php?id=100084823056532)

Miało być ekskluzywnie, światowo, widowiskowo i telewizyjnie. Jak jest, już powoli widać, szczególnie po beniaminkach. Nie ma ludzi, nie ma wysokiego „C”. Borykał się z problemami Tarnów i mimo zasobnego budżetu oraz zatrudnienia agencji HR, nie podołał. Identycznie z Rybnikiem, potem Ostrowem. Obecnie ten sam kłopot mają w Krośnie. Czyli, co? Uszczuplamy ekstralipę? Boże broń, wręcz odwrotnie.

Do połowy lat dziewięćdziesiątych ówczesna pierwsza liga, czyli najwyższa klasa rozgrywkowa, liczyła 10 zespołów. Na zapleczu, w drugiej dywizji, rywalizowali wszyscy inni. Ci z aspiracjami, budżetem i składem oraz ci ledwie zipiący, z ambicją na przetrwanie. Wyniki zdarzały się nawet po 70:20, ale dzięki temu, na ten przykład, wrocławska Sparta mogła przeciągnąć kilka sezonów, zewsząd zbierając cięgi, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stać się potęgą. I jakoś nikomu to szczególnie nie wadziło.

Niestety, ówcześni geniusze, a zarazem decydenci wykombinowali, że należy to zepsuć. Stare chińskie przysłowie powiada „lepsze jest wrogiem dobrego” i w tym krótkim zdanku mieści się kwintesencja zagadnienia. To, co było dobre przez lata, postanowiono „poprawić”. Rozgrywki podzielono na trzy klasy z ośmioma klubami w ekstra i pierwszej lidze, bo takie nazewnictwo zastosowano i pozostałymi „trzema na krzyż” w drugiej, czyli trzeciej dywizji. Przekonywano wówczas, że takie rozwiązanie będzie ze wszech miar korzystne. Co prawda nie było jeszcze sponsora tytularnego w owej ekstralidze, z telewizją toczono boje, by ktokolwiek zechciał łaskawie pokazać na swej antenie speedway, do tego za free, ma się rozumieć, ale zapędy i zakusy były.

W pierwszej dywizji mieli startować wyłącznie kandydaci do awansu z odpowiednimi budżetami i składami, zaś II liga miała być w zamyśle poletkiem uprawnym dla żużlowych talentów, które sypać się miały jak z rogu obfitości. Nie pomyślano tylko, że spadkowicze, bez zastrzyku gotówki od sponsorów tytularnych, bądź w znacznie niższej kwocie, bez argumentu w postaci transmisji, by skutecznie werbować innych partnerów, do tego z często znacznie niższą frekwencją i wyraźnie słabszym składem, mogą zwyczajnie przegrać. Po czym w czasie dwóch, trzech sezonów, z pierwszoligowej ekipy stać się „wypełniaczem” drugoligowego frontu, o ile w ogóle zdołałyby przetrzymać kryzys. To część prawdy. Druga jest taka, że niektóre ośrodki, w pędzie do sukcesu, mocno nie bilansowały budżetów. O ile przez pierwsze dwa, trzy lata była szansa połatać stare dziury wpływami z nowego sezonu, o tyle po tychże dwóch, trzech „łataniach” następował krach. Wierzyciele coraz gwałtowniej upominali się o należności i klub… zazwyczaj likwidowano, czasem w to miejsce powołując nowy twór, tyle że rozpoczynający boje od najniższej ligi. Zamiast więc być rezerwatem dla młodych wilczków, szybko stała się II liga przechowalnią tanich w utrzymaniu emerytów i hobbystów.

Mamy więc, chcąc nie chcąc, ową ekstralipę z coraz mniejszą liczbą coraz starszych gwiazd. Mamy transmisje, sponsorów i… mamy problem. Brakuje ludzi, bo rządzącym rozgrywkami brakło wyobraźni, by zauważyć, że ekstraliga nie była, nie jest i nie będzie oderwaną, hermetyczną wizytówką na światowym poziomie, bez regularnego dopływu świeżej krwi. Ekstralipa jest skazana na życie w symbiozie z pierwszą i drugą klasą rozgrywkową, bo bez nich i mądrego regulaminu owa świeża krew nie dopłynie. I z takim właśnie brakiem, przyszło zacząć się borykać.

Ratunek? Jeszcze bardziej zmniejszyć liczbę klubów? To byłoby samobójstwo. Uciec przed klęską należy do przodu. Zatem, w mojej opinii, jak najwcześniej wrócić do formuły z 10 zespołami w ekstralidze, a czy niżej utrzymywać nadal sztucznie jeszcze dwie klasy, to również wielce dyskusyjne. Jeśli w drugiej lidze miałyby rywalizować ledwie np.4 polskie drużyny, to koniecznie po dwa razy każdy z każdym, żeby tej jazdy choć trochę zapewnić kibicom, jednak sądzę, że mimo wszystko rozsądniej byłoby dokooptować te cztery ekipy do pierwszej, czyli de facto jedynej ligi zaplecza, bezpośredniego zaplecza. Zaprotestuje ktoś, że byłyby przecież ogromne dysproporcje,z uwagi na przywołany tu brak ludzi na odpowiednim poziomie do ścigania. I to prawda. Tak właśnie by było. Ale nie można patrzeć wyłącznie przez pryzmat czubka własnego nosa i partykularnego interesu „tu i teraz”.

Pierwsze sezony minimum 10-zespołowej ekstraligi byłyby czymś w rodzaju inwestycji możnych, w tych nieco słabszych z aspiracjami i wiarą we własną przyszłość. Coś jak obecne rozgrywki U24. Kwestie finansów miały rozwiązać licencje, lecz liczne przykłady powszechnych „umów sponsorskich” dowodzą, że to system nieskuteczny i łatwo go ominąć. Może więc na chwilę przywrócić KSM? Wyznaczyć dolny limit, ale także ograniczyć górną siłę teoretyczną zespołu. Dysproporcje byłyby początkowo mniejsze, bogatsi nie mieliby szansy bez kontroli hulać i szastać pieniędzmi, pozbawiając przy okazji konkurencję możliwości… konkurowania właśnie, przy krótkiej koszuli zawodniczej, a po kilku sezonach i „wyprodukowaniu” odpowiedniej liczby ekstraligowych ścigantów, śmiało można by z KSM-u zrezygnować. Im mniej sztucznych ingerencji, tym lepiej, ale na starcie trzeba szczęściu nieco pomóc. Nie twierdzę, że akurat KSM jest rozwiązaniem idealnym. Jeśli ktoś zamierza być żużlowym „Galictos” – jego wybór o ile go stać. Tylko niech wówczas nie jęczy i nie „wymyśla” np.dopłat dla zwycięzcy przy mniej niż 35-ciu oczkach uzbieranych w meczu przez poległego. Jestem dziennikarzem, nie geniuszem. Moją rolą obserwować i opisywać, od pomysłów i decyzji są „tęższe głowy”. Mam jednak nadzieję, że dostrzegają one fatalną tendencję w światowym speedwayu coraz mocniej dotykającą naszą wizytówkę.

Rozumiem, że problem jest znacznie bardziej złożony, bo i koszty sprzętu i marna liczba lig i mniejsza liczba nacji oraz zawodników w ogóle, że o tych liczących się nie wspomnę.

Argument diametralnie różnej siły zespołów, nawet bez sztucznych uregulowań, odrzucam, bowiem obecnie także zdarzają się spotkania po 60:30. Do tego dołóżmy kilku ciekawych i nie geriatrycznych chłopaków na zapleczu, obecnym zapleczu. Taki lokalny matador pokroju (do niedawna) Kacpra Woryny, startując na co dzień z najlepszymi rozwinąłby się i bardziej i wcześniej, a tak zaczynał powoli zjadać własny ogon w Rybniku. Przy „napiętych” składach, czy jak kto woli okrojonych u obecnych ekstraligowców, jedna kontuzja czołowego zawodnika sprawia kolosalną różnicę, a zespół musi się napocić, by unikać solidnych porażek. Ratunkiem tylko szeroki rynek porównywalnych żużlowców. A i dla klubów, mimo wyższej liczby spotkań będzie taniej, bo przy dwóch kandydatach na jedno miejsce, ceny są niższe niż przy jednym wartościowym na trzech chętnych. Wtedy to zawodnik dyktuje warunki i mamy rynek pracownika, należy to odwrócić i nie żebym był przeciw zawodnikom. Jestem za nimi. Szczególnie tymi biedniejszymi z niższych lig i najmłodszymi, którym kasę z rynku ściągają nieliczne gwiazdy tak, że dla nich pozostaje niewiele. Niewiele kasy i niewielkie szanse, by zaistnieć.

Jeśli sytuacji w naszym i światowym speedway`u nie zaczniemy prędko naprawiać, to już za dwa, trzy lata, rzeczywiście nie będzie kim się ścigać w ekstralipie, szczególnie jeśli idzie o „polskie kevlary”, a poziom spadnie drastycznie. I to takie czarne, oby nie prorocze, mam wizje przyszłości. Zatem, skoro próbowano tylu już nie do końca przemyślanych „wymysłów”, może warto wrócić do przeszłości. Do rozwiązań, które były dobre i mogły nadal funkcjonować. Bo jeśli nie, to co? Skurczymy ekstralipę do czterech zespołów i od razu pojedziemy o medale? Oby nie.

fot.ilustracyjne publiczny fb