Niedawno w gazeciewroclawskiej.pl ukazał się wywiad z naszym byłym Narodowym. Marek Cieślak, laureat Plebiscytu Gazety Wrocławskiej na Trenera Roku w latach 2004, 2006 i 2009, w rozmowie z gazetą wspomina lata (2001-2010), w których był trenerem żużlowców Atlasu/Betardu Sparty Wrocław. Marek Cieślak jak mało kto potrafi zrozumieć parę od lat trzymającą stery wrocławskiego żużla.

Cieślak zapytany o wygranie trzech Dolnośląskich Plebiscytów na trenera roku odpowiedział:

Województwo dolnośląskie jest duże – tak jak sam Wrocław – i wyróżnia się na tle pozostałych. Zajmowanie miejsc w czołówce najlepszych trenerów czy nawet wygrywanie to po prostu duża satysfakcja, a kiedy otrzymałem tytuł trenera dekady, to już w ogóle. Sportowcem dziesięciolecia została wtedy Maja Włoszczowska, co mnie – jako zapalonego kolarza – też bardzo ucieszyło. Nagrodę wręczał mi marszałek województwa dolnośląskiego Rafał Jurkowlaniec. Wszyscy w sali wstali, zaczęli bić mi brawo i była to naprawdę duża przyjemność. Kiedy zostałem trenerem dekady na Dolnym Śląsku, przechodziłem akurat do Falubazu. Z Zielonej Góry do Wrocławia przyjechał – wtedy jeszcze nie senator – Robert Dowhan. Towarzyszył mi w trakcie gali, ale było mi trochę przykro, że nie pojawił się nikt z wrocławskiego klubu. Pamiętam też, że podczas jednej gali byłem przy stoliku z Piotrkiem Małachowskim, śp. Tomkiem Skrzypkiem i redaktorem Bartłomiejem Czekańskim, który kilka dni później opublikował nasze kawały na łamach „Tygodnika Żużlowego”. Sęk w tym, że część z nich była dość niewybredna i nie nadawała się zbytnio do cytowania…

Zapytany o to kto ustał skład drużyny Sparty stwierdził:

Wiedziałem, jak było we Wrocławiu, kiedy przychodziłem do klubu. Kiedy ja byłem trenerem, zawsze sam ustalałem skład, a później dzwoniłem do prezesa i mu czytałem, aby nie dowiedział się o nim z prasy, tylko ode mnie. Czasem pytał, dlaczego dokonałem takich, a nie innych wyborów. Zawsze jasno mu wtedy tłumaczyłem. Przez dziesięć lat pobytu we Wrocławiu nie musiałem niczego zmieniać w składzie. Niekiedy musiałem za to wykłócać się o zawodników, bo prezes lubił być oszczędny. Szykował nam się mecz z potencjalnie słabszym rywalem – ROW-em Rybnik – i chodziło o to, żeby nie jechał Crump. Prezes powiedział, że Jason nie chce przyjechać na to spotkanie. – Co ty, chłopie, nie chcesz przyjechać na mecz? – zapytałem. – Wiesz co, Marek, mówią mi, żebym lepiej nie przyjeżdżał – odparł. Wyraźnie zaznaczyłem, że jako trener chcę, żeby przyjechał, ale mam do niego jedną prośbę – odda mi jeden bieg, żeby pojechał junior. Jason odpowiedział, że jeśli pozostali seniorzy też tak zrobią, to on również. A dlaczego go o to poprosiłem? Tydzień wcześniej był mecz w Rzeszowie, gdzie przed nominowanymi przegrywaliśmy sześcioma punktami. Crump pojechał dwa razy, wygraliśmy po 5:1 i wyrwaliśmy zwycięstwo. Potem Andrzej Kuchar i Andrzej Rusko wezwali mnie do swojego biura w Solpolu i zaczęli mnie z grubej rury opierniczać. – Gdyby Crump nie pojechał, to moglibyśmy za te pieniądze kupić silnik dla Klindta – usłyszałem. Obroniłem się, mówiąc, że klub zaoszczędzi pieniądze, bo w następnym spotkaniu każdy senior oddaje mi po jednym biegu i pojedzie junior za parę groszy. Wtedy zmiękli. Dodałem jeszcze, że przez takie podejście klub stracił mistrzostwo w Pile. – Nie braliście Crumpa na łatwe mecze, no to nie przyjechał na finał. Tydzień wcześniej jechał sześć razy, wychodził z siebie, żeby wygrać mecz, a później mówi mu się, żeby „w nagrodę” siedział w domu. Tak się nie zbuduje drużyny – powiedziałem.

O zgodzie na prowadzenie zarówno drużyny ligowej jak i kadry Polski odparł:

Była to trochę wsiowa zagrywka. Nie wiem, czy wynikała ona z jakiegoś uprzedzenia. W każdym razie miałem w kontrakcie głupi zapis, że aby zarabiać na innym zajęciu, musiałem mieć zgodę klubu. Po kilku propozycjach objęcia kadry i braku możliwości prowadzenia jednocześnie reprezentacji i klubu byłem już zdecydowany na odejście z Wrocławia. Na szczęście wtedy prezes Andrzej Rusko – którego naprawdę szanuję, choć za tę decyzję nie za bardzo – został prezesem piłkarskiej Ekstraklasy. Szefem WTS-u był wtedy Andrzej Kuchar. Poszedłem do niego, powiedział, że kadra to jest kadra i dał mi zgodę na piśmie.

Cieślak broni sterników Betard Sparty:

Zawsze znajdą się narzekacze, którym nie podoba się, gdy ktoś przez długie lata prowadzi jakiś biznes. Chętnych na objęcie sterów też zawsze jest wielu. A prowadzenie klubu nie jest takie łatwe, jak wygląda to z boku. Komuś może wydawać się, że obejmie klub, ustawi klocki wedle własnego widzimisię i na pewno będzie dobrze. Andrzej i Krysia wiedzą, jak zarządzać klubem i ludźmi, więc niech bawią się żużlem jak najdłużej. On ma dziś 72 lata, ja 73. Pociągniemy na dużej intensywności może jeszcze pięć lat. Prezes sportowo dobrze się trzyma, zresztą ja również. Krysia jest trochę młodsza, ale jako kobieta może być już tym wszystkim zmęczona. Nie są to łatwi ludzie, ale trzeba ich zrozumieć. Z żużlowcami jest podobnie. Zawodnik, który walczy o mistrzostwo świata, to też jest trudna osobowość. Bezpłciowe mięczaki nie robią wyników ani w biznesie, ani w sporcie. Tak samo Tomek Gollob nie jest łatwym gościem. A ja go rozumiem i szanuję. Żeby tyle osiągnąć, trzeba mieć charakter skurwysynka.

O zachowaniu prezesów:

Krysia lubiła matkować zawodnikom. Niekiedy w klubie był podział na złego i dobrego policjanta. Najczęściej to ona wcielała się w tego złego. Potrafiła kogoś opierdzielić, a potem przychodził Andrzej i mówił: „Krysia, no co ty od niego chcesz?”. Pewnie umówili się, że ona kogoś ochrzani, a prezes rozładuje sytuację.

A tak Marek Cieślak wspomina początek współpracy Rafała Haja z Gregiem Hancockiem:

Hancock miał mechanika, Australijczyka. Mieliśmy mecz we Wrocławiu. Wszyscy już w parkingu, Greg też, tylko jego samochodu, sprzętu i mechanika nie było. Telefon tego gościa oczywiście wyłączony. Ostatecznie przyjechał pół godziny przed meczem. Hancock był zdenerwowany i powiedziałem mu, że ten chłopak go wykończy. – To załatw mi mechanika – powiedział Greg. Rafał Haj odchodził wtedy od śp. Roberta Dadosa i poleciłem go Hancockowi. Pierwszy mecz Haja w teamie Grega – Toruń, próba toru, Hancock wyjechał i po dwóch kółkach stoi. Okazało się, że Haj nie nalał mu oleju. Pomyślałem, że teraz to się dopiero zacznie… Haj jednak grzecznie podstawił mu drugi motocykl, a Greg ani słowa nie powiedział. Haj dostał nauczkę do końca życia, że wszystkiego trzeba pilnować. Potem, gdy Hancock miał w teamie Haja, zdobył z nim trzy tytuły indywidualnego mistrza świata. A z Haja przy Gregu zrobił się niezły biznesmen.

Źródło: gazetawroclawska.pl